W salonie unosił się zapach tanich leków, gotowanej kapusty i starości — tak gęstej, iż zdawało się, iż można ją nabrać łyżką. Jadwiga Nowak siedziała na skraju łóżka, przytrzymując palcami zniszczony szlafrok — ten sam, w którym kiedyś piła herbatę przy kuchennym oknie. W domu. Kiedy jeszcze go miała…
Na sąsiednim łóżku kobieta, starsza o dobrych dwadzieścia lat, siedziała nieruchomo, jak posąg, wpatrzona w pustkę. Jej szkliste oczy utknęły na ścianie, jakby tam było okno do innego świata.
Nagle powoli wstała, złapała się krzesła i podciągnęła je do Jadwigi.
— Jadziu, opowiedz… Jak ty się tu znalazłaś? — wyszeptała staruszka, z trudem siadając obok. W jej wyblakłych oczach było to samo bezradne spojrzenie, co u dziecka. Jakby wcale nie była staruszką, tylko dziewczynką, którą świat już dawno porzucił.
Jadwiga chciała machnąć ręką. Powiedzieć, iż i tak nie zrozumie, nie usłyszy, nie zapamięta. Ale zaczęła mówić. Bo może po raz pierwszy od dawna ktoś naprawdę chciał jej słuchać.
— Wszystko zaczęło się od ciszy… — głos jej zadrżał. — Najpierw Marek dzwonił coraz rzadziej. To zebranie w pracy, to wnuczka na zajęcia, to po prostu nie zdążył. Elżbieta, jego żona, nigdy specjalnie mną się nie interesowała. A Bartek, mój wnuczek… rośnie, ma swoje sprawy. Rozumiem.
Sąsiadka słuchała, lekko pochyliła się do przodu, kiwała głową. Od trzech lat była w domu opieki — każdą historię słyszała tak, jakby była jej własną.
— Potem przestali gratulować. Mijały moje urodziny — jak zwykły dzień. Potem Dzień Kobiet. Później choćby święta. A ja… wciąż czekałam. Upiekłam placek jabłkowy, taki, jak Marek lubił w dzieciństwie. Nakryłam stół. Postawiłam nasze zdjęcie. Gdzie był mały, w krótkich spodenkach, nad Bałtykiem. Ja jeszcze młoda… śmiejęca się. Patrzę na nie i myślę: przyjdą. No muszą. Obiecali.
Jadwiga ciężko westchnęła. W kącikach oczu zabłysły łzy. Sąsiadka delikatnie dotknęła jej ramienia.
— Przyszli. Wieczorem. Późno. Stoją w przedpokoju, Marek patrzy w podłogę. „Mamo — mówi — postanowiliśmy…”. Reszta brzmiała jak wyrok: „Bartek potrzebuje własnego pokoju. A tobie… tu będzie lepiej. Opieka, leki, porządny rytm dnia…”.
— I co odpowiedziałaś? — szepnęła sąsiadka.
— A co miałam powiedzieć? — uśmiechnęła się gorzko Jadwiga. — Zamarłam. Tylko szeptałam: „Przecież… ja…”. A oni — już wszystko załatwili. Pakowacze. Torby. Moją witrynę — tę z rzeźbionymi wzorami — wynoszą. Sięgam po nią, a Bartek w telefonie. Ani spojrzenia. Ani „do widzenia”, ani „dziękuję”. Jakbym nigdy nie istniała.
— A teraz? Dzwonią?
— Wczoraj Marek zadzwonił — Jadwiga skrzywiła się. — Zapytał: „Jak tam?”. A ja na to: „Pamiętasz, jak w dzieciństwie wpadałeś do mnie pod kołdrę, gdy grzmiało? Drżałeś jak osika…”. A on mówi: „Nie, nie pamiętam”. Ot, tak. Nie pamięta. Albo udaje.
Sąsiadka ujęła jej dłoń. Ciepłą, suchą, o zgrubionych palcach. Milczała.
— A wiesz, co jest… najśmieszniejsze? — ciągnęła Jadwiga. — Moje mieszkanie, mówi, teraz wynajmują. Pieniądze idą na Bartka — na korepetycje. A póki co, żeby pokój nie stał pusty. Jest tam teraz studio jogi. „Hatha”, chyba. Wyobrażasz? Tam, gdzie stała moja stara witryna, teraz baby się wiją na matach…
Na korytarzu znów zaskrzypiała wózek z tacami. Za oknem powoli zachodziło słońce, zalewając wszystko krwistopomarańczowym światłem. Było cicho. Za cicho.
— Ale ja wszystko pamiętam — szepnęła Jadwiga Nowak. — Wszystko. Pierwszy ząbek, jak kołysałam Marka nocami, jak dostał pierwszą czwórkę i płakał. Jak marzyłam: dorośnie, będzie szczęśliwy. Oddałam wszystko, całe życie. A teraz… teraz jestem nikomu niepotrzebna.
Sąsiadka bez słów objęła ją za ramiona. Przywarła policzkiem do jej siwej głowy. Jej dłoń — taka sama, jak matczyna Jadwigi kiedyś. Sucha, chropowata. Potrafiła ochronić przed wszystkim — tylko nie przed samotnością.
Siedziały w milczeniu. W półmroku sali, między zapachem kapusty i środków dezynfekcyjnych. Między przeszłością, gdzie było ciepło, a teraźniejszością — pełną cieni i niekończącej się ciszy.
…I tylko jedna myśl nie dawała spokoju:
A może jednak kiedyś sobie przypomną?