Nie sądziłam, iż już rok po ślubie stanę przed takim wyborem: albo zachowam rozsądek, albo uratuję małżeństwo. Nazywam się Zofia, mam trzydzieści dwa lata i zawsze uważałam się za cierpliwą, sprawiedliwą osobę. Ale widocznie choćby najwytrwalsi mają moment, w którym wybierają siebie. Teraz stoję na progu tej decyzji.
Kiedy poznałam Adama, wydawał mi się ideałem. Uważny, troskliwy, z poczuciem humoru. Nie narzekał, nie opowiadał o problemach, zawsze był pełen energii. Spotykaliśmy się nieco ponad rok, wynajmował mieszkania, czasem nocował w hotelu. Myślałam, iż po prostu nie chce, żebym widziała bałagan w jego domu. Jakże się myliłam…
Ślub był skromny – tylko urzędowa ceremonia. Adam mówił, iż nie chce hucznego wesela, a ja też nie protestowałam. Pieniądze były nam bardziej potrzebne. Po urzędzie pojechaliśmy tam, gdzie, jak powiedział, „będziemy mieszkać razem”. I wtedy rozpoczął się mój osobisty dramat. Bo w tym mieszkaniu nie czekała na nas romantyczna samotność… ale Bronisława – teściowa. I, jak się okazało, to był dopiero początek.
Ta kobieta – jego matka – weszła w nasze życie jak cień przeszłości. Ma już pod osiemdziesiątkę, ale pomimo wieku jest rześka, szybka i, szczerze mówiąc, przebiegła. Biega po domu jak nakręcona, ale wystarczy coś zaproponować, a zaraz wzdycha, łapie się za serce i pada na kanapę z miną męczennicy. Mistrzyni w zamienianiu każdej rozmowy w manipulację.
Próbowałam rozmawiać z Adamem. Może wynajmiemy coś osobno? Tylko potrząsał głową: „Co ty? Mama sobie nie poradzi. Jest starsza, boi się”. A ja? A my? Kiedy w sypialni wisi portret jej ojca wyglądający jak ikona, a za ścianą o szóstej rano puszcza „Retro” na pełną głośność i śpiewa „Hej, sokoły!”?
Starałam się. Naprawdę. Dwa miesiące zmywałam za nią kubki, znosiłam, iż przeszukuje moje szafy, komentuje głośno moje stroje, potrawy, nawet… życie intymne. Pewnego dnia wróciłam z pracy, a ona rzuciła:
„Dlaczego taka blada? Adam chyba za mało się stara, co?”
Oniemiałam.
Aż pewnego razu, przeglądając telefon, natknęłam się na program o nowoczesnych domach opieki. Pensjonaty – jasne, przytulne, z opieką medyczną, posiłkami, zajęciami. Ludzie tam nie wegetują, ale żyją: malują, tańczą, rozmawiają. Zadzwoniłam, spytałam o ceny – i zamarłam. Miesięczny pobyt kosztował tyle, co wynajem kawalerki w Warszawie. Wtedy wpadłam na pomysł.
Nie powiedziałam mężowi ani słowa. Po prostu załatwiłam wszystko. Teściowa początkowo protestowała – ale gdy zobaczyła parki, starsze panie w eleganckich szlafrokach i wieczorne koncerty, ustąpiła. choćby jakby odmłodniała – szczerze, jakby odnalazła drugą młodość.
A teraz siedzę w pustym mieszkaniu i nie wiem, jak powiedzieć Adamowi, iż jego matka od tygodnia mieszka w pensjonacie, gdzie otacza ją troska, czystość i całe towarzystwo, w przeciwieństwie do mnie, która już tylko marzyła o ucieczce na dach.
Z jednej strony – strach. Z drugiej – ulga. Bo znów mogę spać w nocy, chodzić po domu w szlafroku, włączyć ulubioną muzykę bez obawy, iż nazwie to „diabelskim wymysłem”. Znów oddycham. Żyję.
Dziś wieczorem wszystko mu powiem. Bo dalej będzie tylko gorzej. Albo zrozumie… albo ja zrozumiem, iż pomyliłam się nie tylko co do jego matki, ale i co do niego.