Pomyliłam się co do niej. I nigdy bym nie pomyślała, iż jednym z największych błędów w moim życiu okaże się…
Czasem los uderza w najczulsze miejsce — nie po to, by złamać, ale by otworzyć oczy. Tak właśnie stało się ze mną. I nigdy bym nie przypuszczała, iż jedną z najdotkliwszych pomyłek będzie moje podejście do kobiety, którą mój syn wybrał na żonę.
Pamiętam ten dzień, gdy Antoni, moje jedyne dziecko, oznajmił:
— Mamo, przyprowadzę dziś do ciebie swoją dziewczynę. Poznasz ją.
Miałam wtedy sześćdziesiąt jeden lat. On był już dorosłym mężczyzną, trzydzieści dwa wiosny — czas, by założyć rodzinę. Ucieszyłam się nawet. Myślałam: no wreszcie! A potem przekroczyła próg mojego mieszkania. Ledwo powstrzymałam przekleństwo na ustach. A przecież od młodości nie należałam do tych, co to trzymają język za zębami, ale zawsze starałam się zachować klasę.
Tę dziewczynę poznałam natychmiast. Bogna. Mieszkała nieopodal domu mojej nieżyjącej matki w Płocku. Wiedziałam dokładnie, kim była i skąd pochodziła. Jej rodzina — od pokoleń pijacy. Ojciec już za młodu lądował w izbie wytrzeźwień, matka piła od rana do wieczora. Widziałam ten brud, te krzyki, tych ludzi wiecznie nieogarniętych. I gdy weszła do mojego domu, zadbanego, z białymi firankami i zapachem czystości, coś we mnie się ścisnęło. Jak osoba z takiego środowiska może być godną żoną dla mojego syna? Nie wierzyłam w to. Ani trochę.
Antoni, widząc mój wzrok, od razu wszystko zrozumiał. Odciągnął mnie do kuchni i szepnął:
— Mamo, jeżeli powiesz choć słowo przeciwko niej, przestanę się z tobą kontaktować. To mój wybór i musisz go uszanować.
Zamilkłam. Bo wiedziałam, iż nie rzuca słów na wiatr. Poszedł w ojca — uparty jak kozioł. Jego tata od dwudziestu lat nie odzywał się do własnej siostry po jednej kłótni. Więc przygryzłam język i nauczyłam się żyć z nową rzeczywistością.
Bogna mieszkała z Antkiem prawie dwa miesiące. Nie mówiłam jej nic wprost, ale moim zachowaniem dawałam do zrozumienia: jesteś tu zbędna. Drażniło mnie wszystko: jak gotuje, jak sprząta, jak nalewa herbatę. Gotować nie potrafiła wcale — zupa zawsze jak kleik, mięso przypalone, naczynia ledwo opłukane. Byłam pewna, iż wczepiła się w mojego syna jak w jedyną szansę ucieczki z biedy i brudu. On miał dwa dyplomy, stabilną pracę, perspektywy. A ona? Nic.
Później Antek wziął kredyt na mieszkanie i wyprowadzili się. Odetchnęłam z ulgą. Niech tam sobie radzi, jak chce. Nie zapraszali mnie w gości, a ja nie narzucałam się. Widywaliśmy się głównie na święta, zwykle w restauracji — bo u nich podobno nie było jak przyjąć gości. No bo jak? Nie umiała choćby toastu wygłosić, co dopiero stołu nakryć.
Minęły trzy lata. Pobudowali się, ustabilizowali, żyli swoim życiem. Nie ingerowałam. Antoni często wyjeżdżał służbowo, a ja z Bogną prawie nie rozmawiałam. Wszystko było… wygodnie zdystansowane.
Aż pewnego dnia złapał mnie taki ból w krzyżu, iż nie mogłam ani usiąść, ani wstać. Wezwałam lekarza, uciuli zastrzykiem, kazali leżeć, żadnych wysiłków. A syn akurat wyjechał do Wrocławia — delegacja. Przygotowałam się na samotne cierpienie.
Ale drugiego dnia zadzwonił telefon.
— Pani Janino, dzień dobry. Tu Bogna. Zajrzę dziś do pani, można? Mam klucz, Antek mi zostawił. Przyniosę coś ze sklepu?
Byłam w szoku. Przyszła — ugotowała rosół, pomogła wstać, posprzątała, zmieniła pościel, umyła podłogi. I następnego dnia. I jeszcze kolejnego. Jakby to była jej matka, a nie teściowa, która przez lata patrzyła na nią z góry.
W pewnym momencie nie wytrzymałam. Rozpłakałam się. Ona stała przy zlewie, myła naczynia, a ja — szlochałam.
— Przepraszam cię, Bognuś — wyszeptałam.
Odwróciła się, otarła ręce, podeszła i przytuliła.
— Wszystko w porządku. Ważne, iż pani wraca do zdrowia.
Wtedy zrozumiałam: pomyliłam się. Głęboko i boleśnie. Sądziłam po rodzinie, po przeszłości, po złudzeniach. A przede mną stała prawdziwa kobieta. Czuła. Wierna. Cierpliwa. Po raz pierwszy nie bałam się o swoich przyszłych wnuków. Bo będą mieli prawdziwą matkę.
I, wiecie, może właśnie potrzebowałam tej chorej kręgosłupa, by wreszcie wyprostować własną duszę. By spojrzeć na Bognę jak na człowieka. Nie jak na “córkę pijaków”, ale jak na tę, która stała się dla mnie córką, gdy choćby o to nie prosiłam. I jestem jej wdzięczna. I życiu — iż dało mi tę szansę. Oczyścić się z uprzedzeń. I zaakceptować. Prawdziwego człowieka.