— Sławek, pamiętasz, iż w ten weekend przyjeżdża twój brat z żoną? — przypomniała mi Beata, moja żona, stojąc przy kuchence z garnkiem w rękach.
— Pamiętam. Oczywiście pamiętam — burknąłem, choć całkiem niedawno o tym zapomniałem. Po prostu zbyt dobrze się żyło bez przypomnień o Jacku.
Co roku mój brat przyjeżdżał z żoną do naszego domu pod Poznaniem, niby na „wypoczynek” — tylko iż potem my z Beatą odpoczywaliśmy przez resztę tygodnia. Przywoził ze sobą… nie tyle żonę, ile wrażenie, iż jesteś na własnych urodzinach, na których jeszcze musisz gotować i zabawiać gości.
Przyjechali trzy godziny wcześniej niż umawialiśmy się. Już w bramie rozległ się jego głos:
— O, i gorąco, Sławku! Działka u ciebie — rewelacja! Swoje skarpety powieszę tutaj, niech się przewietrzą.
Zdjął skarpety i rozwiesił je na oparciu ogrodowego krzesła. Beata wybałuszyła oczy. Ja tylko westchnąłem.
— Obiad gotowy? — od razu zaczął brat.
— Właśnie dopiero zjedliśmy śniadanie — odparłem.
— No nic, my z Jadzią przynieśliśmy coś słodkiego! Patrz — eklery, termin do jutra, ale za to promocja! I arbuz — pół ceny! Zrób herbaty!
Gdy myłem ręce, on już jadł arbuza, cmokając. Sok spływał mu po brodzie, wycierał go ręką. Beata stała jak rażona piorunem.
— No to my pójdziemy do naszego pokoju, odpoczniemy, tak jak ostatnio, dobrze? — i nie czekając na odpowiedź, skierował się do sypialni. Do naszej sypialni. Do tej głównej.
Spojrzałem tylko na Beatę.
— No sam mówiłeś, iż ma problemy z kręgosłupem, a u nas materac dobry… — szepnęła.
— Sławku, no daj spokój, tylko dwa dni — dodała, widząc moją minę.
W tamtej chwili zrozumiałem: to będą dwa najdłuższe dni w moim życiu.
Wieczorem przyjechała nasza córka Zosia z mężem Piotrem i dziećmi. Chłopcy, Kuba i Staś, radośnie biegali po domu, pokazując plecaki z zabawkami i prowiantem na kolonie — mieli wyjechać rano.
Obiad ciągnął się do wieczora: Piotr grzebał przy aucie, Jacek z Jadzią drzemali, a my wszyscy czekaliśmy. W pewnym momencie wszystko wydawało się normalne: kiełbasa z grilla, śmiech, dzieci. Aż do tego.
— Zosiu, nie widziałaś kluczy od samochodu? Przecież położyłem je tutaj, na stół… — zaniepokojony powiedział Piotr, przeszukując kieszenie. — Bez nich nie pojedziemy, a pociąg za dwie godziny.
Zaczęła się panika. Przeszukaliśmy cały dom, choćby lodówkę odsunęliśmy. Dzieci były bliskie płaczu. Tylko jedna osoba pozostawała spokojna: Jacek, kończący jeść kiełbasę.
— U was zawsze tak wesoło? — chrząknął. — Dobrze, iż my z Jadzią nie mamy wnuków — oszalelibyśmy!
Beata zagryzła wargę, a Zosia podeszła do mnie i szepnęła:
— Tato, mogę nacisnąć przycisk na pilot— jeżeli klucze są blisko, to brelok zadźwięki.