Gdy miłość przeszła obok: Żyłem z kobietą, która niszczyła mnie każdego dnia
Zbyt długo milczałem. Milczałem, bo uważałem swoje cierpienie za nic w porównaniu z tragediami innych. Milczałem, bo wierzyłem, iż mężczyzna musi znosić. A teraz mam już 58 lat. Trzydzieści lat małżeństwa za mną, a w sercu tylko zmęczenie, ból i pustka. Życie minęło, a szczęścia nie było. To nie dom, tylko cztery ściany. Nie rodzina, tylko niekończąca się wojna. Pod jednym dachem, ale obcy. Razem, ale każdego dnia walka o prawo, by po prostu być. I chyba już za późno, by coś zmienić.
Ożeniłem się z rozsądku. I zapłaciłem za to całym życiem
Miałem 28 lat, gdy rodzice namówili mnie, bym poślubił Zofię. Mówili: „Dość już tego stanu kawalerskiego, to dobra dziewczyna, stabilna, z porządnej rodziny”. Nie kochałem Zofii. Ale wtedy wydawało mi się, iż miłość to romantyczne bzdury dla naiwnych, a w życiu liczy się tylko stabilność. Wzięliśmy ślub. I wtedy zaczęło się piekło.
Zofia gwałtownie dała mi do zrozumienia, kto tu rządzi. Upokarzała mnie przy znajomych, kąsała przy rodzinie. Dla obcych była słodka i czuła, ale w domu zamieniała się w lodowatą burzę. Potrafiła przy gościach powiedzieć: „Jaki on troskliwy!”, a potem w domu cisnąć we mnie kubkiem i syczeć przez zaciśnięte zęby: „Jesteś nikim! Mięczak!”
Drażniło ją dosłownie wszystko: jak siedzę, jak jem, jak mówię, jak oddycham. Ale milczałem. Znosiłem. Dla dzieci. Żeby mieli rodzinę. Liczyłem, iż może się poprawi. Nie poprawiło się. Stało się tylko gorzej. Nie żyliśmy – wegetowaliśmy. choćby sąsiedzi traktują się lepiej niż ona mnie.
Gdy dzieci odeszły – zaczął się prawdziwy koszmar
Nasi synowie dorośli, założyli własne rodziny, i wtedy opadły wszystkie maski. Zofia przestała udawać żonę. Do domu dobudowałem mały pokój – i tam się wyniosłem. Nie było wspólnych obiadów, rozmów, śmiechu. Dzieliliśmy kuchnię, naczynia, lodówkę. choćby podpisywała pojemniki z jedzeniem, żebym nie ruszał jej rzeczy. Śmieszne, prawda? Jeden dom, a jakby osobne mieszkania.
Jadłem sam. Zasypiałem sam. Budziłem się z tą samą goryczą w sercu. A gdy ktoś ze znajomych mówił: „Ty i Zofia – taka mocna para!”, miałem ochotę krzyczeć. jeżeli to moc, to tylko klatka.
Każdy jej dzień zaczynał się od pretensji, a kończył obelgami
Gdy Zofia była w domu, wszystko zamieniało się w piekło. Potrafiła zacząć od: „Znowu śmieci nie wyniosłeś, nieudaczniku!” – a skończyć na tym, iż rzekomo zmarnowałem jej życie. „Jesteś zerem! Przez ciebie nic w życiu nie osiągnęłam!” – to było jej ulubione. Próbowałem milczeć. Myślałem: przeczekam, zmęczy się. Ale nie. Jej złość nie miała końca. Musiała kogoś łamać – a ja byłem pod ręką.
Pewnego dnia usłyszałem, jak przez telefon mówiła do przyjaciółki: „On jest jak mebel. Stoi w kącie i nie zawadza”. Wtedy po raz pierwszy zdałem sobie sprawę: już mnie nie ma. Złamała mnie. A najgorsze, iż nie miałem dokąd uciec. Dom budowałem własnymi rękami. Pracowałem jak wół, wychowywałem synów, oszczędzałem każdy grosz… A teraz muszę znosić, żeby nie skończyć na ulicy.
Sam nie wiem, po co tu jeszcze jestem
Odejść? Ale gdzie? Dzieci mają własne sprawy. Dawno żyją swoim życiem. Odwiedzają rzadko, a jeżeli już przyjadą – udają, iż u nas wszystko w porządku. Tak im łatwiej. A mnie już wszystko jedno. Po prostu czekam. Czekam, aż to się skończy. Aż przestanę zaciskać zęby ze złości. Aż zniknie ta gorycz, aż nie będę musiał każdego dnia bronić się przed kimś, kto dawno stał się obcy.
Może piszę to nie dlaMoże piszę to dla tych, którzy jeszcze mają szansę uciec, aby nie skończyli tak jak ja – samotni, ze złamanym sercem i pustką w miejscu, gdzie powinna być miłość.