Mam na imię Krystyna Nowak, mam sześćdziesiąt dziewięć lat. Mam dwóch synów, trzech wnuków i dwie synowe. Wydawałoby się, iż przy takiej rodzinie powinnam być otoczona troską i uwagą. Ale od kilku lat żyję jak sierota. Samotna w swoim mieszkaniu, z bolącym kolanem i telefonem, który milczy tygodniami.
Po śmierci męża wszystko się posypało. Dopóki żył, synowie czasem przyjeżdżali – na święta, sprawy załatwić. A gdy go pochowaliśmy, jakby ich wiatr zdmuchnął. Pięć lat. Pięć długich, pustych lat nie widziałam swoich dzieci. A mieszkają w tym samym mieście, na drugim końcu, ale to tylko czterdzieści minut autobusem.
Nie robiłam im wyrzutów. Dzwoniłam tylko. Prosiłam o pomoc. Kiedy sąsiedzi zalali kuchnię – nie mocno, ale sufit się łuszczył – obdzwoniłam obu. Obaj obiecali wpaść w weekend. Nikt nie przyjechał. Musiałam wynająć malarza. Nie chodzi o pieniądze, tylko o to, iż bolało. Bolało, iż dzieci, które wychowałam, nie znalazły godziny dla własnej matki.
Później zepsuła się stara lodówka. Nie znam się na technice, bałam się, iż w sklepie mnie oszukają. Znowu zwróciłam się do synów – „mamo, tam są konsultanci, dasz radę sama”. Musiałam zadzwonić do brata – przysłał swoją córkę, moją siostrzenicę Kasię, z mężem. Oni wszystko wybrali, wszystko załatwili.
Gdy zaczęła się pandemia, synowie nagle przypomnieli sobie o moistnieniu. Dzwonili raz w miesiącu, żeby powiedzieć, jak ważne jest, żebym siedziała w domu i zamawiała jedzenie przez internet. Tylko zapomnieli o jednym – ja nie umiem. Za to Kasia pokazała mi, jak to działa, zrobiła pierwsze zamówienie, zostawiła listę aptek z dostawą i zaczęła dzwonić prawie codziennie.
Na początku było mi głupio. W końcu Kasia ma swoich rodziców, swój dom, męża, córeczkę. Ale to ona była jedyną osobą, która wpadała bez powodu. Przynosiła zupę, leki, pomagała sprzątać, myła okna. A raz przyszła po prostu napić się herbaty i posiedzieć. Jej dziewczynka – moja prawnuczka – nazywa mnie babcią. Od niej pierwszy raz od lat usłyszałam to słowo.
Wtedy podjęłam decyzję: skoro moje własne dzieci o mnie zapomniały, skoro interesuje je tylko to, co mogą ode mnie wziąć, a nie dać – to niech mieszkanie dostanie ktoś, kto jest przy mnie nie w słowach, ale w czynach. Pojechałam do urzędu, żeby spytać o testament. I, jak na złość, tego dnia zadzwonił starszy syn. Spytał, gdzie jestem i po co tam jadę.
Powiedziałam prawdę.
I zaczęło się. Krzyki, wulgaryzmy, oskarżenia. „Oszalałaś?!”, „To nasza spuścizna!”, „Ona cię wyrzuci, jak tylko podpiszesz!”.
A wieczorem przyjechali. Obaj. Pierwszy raz od pięciu lat. Przyprowadzili wnuczkę, której nigdy nie widziałam. Przynieśli tort. Usiedli przy stole. Myślałam – może opamiętali się? Ale nie. Zaczęli namawiać, przypominać, iż mam własne dzieci, iż nie mam prawa oddawać mieszkania obcej osobie. Oskarżali Kasię o wyrachowanie, straszyli, iż mnie wyrzuci.
Patrzyłam na nich i nie wierzyłam własnym oczom. Gdzie wy byliście przez cały ten czas? Dlaczego nie przypomnieliście sobie, kiedy potrzebowałam pomocy? Dlaczego dzwonicie dopiero teraz, gdy poczuliście zapach spadku?
Podziękowałam im za troskę. Powiedziałam, iż decyzja jest już podjęta i się nie zmieni. Wstali i wyszli, trzaskając drzwiami. Wcześniej obiecali, iż już nigdy nie zobaczę wnuków i nie doczekam się od nich pomocy.
Wiecie co? Nie boję się. Nie dlatego, iż mi wszystko jedno. Tylko dlatego, iż nie mam już nic do stracenia – i tak od dawna żyję, jakbym była nikomu niepotrzebna. Tylko teraz stało się to oficjalne.
A Kasia… jeżeli kiedyś postąpi ze mną tak, jak prorokują moi synowie – trudno, znaczy się pomyliłam. Ale serce podpowiada mi, iż nie pomyliłam się. Ona nigdy nie prosiła o nic. Ani o pieniądze, ani o mieszkanie. Po prostu była przy mnie. Po prostu podała rękę. Po prostu była człowiekiem.
I to dla mnie cenniejsze niż wszelkie więzy krwi.