Pierwszy stycznia to jedyny dzień w roku, w którym przeciętny Polak wierzy w magię bardziej niż przedszkolak w Świętego Mikołaja. Wystarczy, iż wskazówka zegara minie północ, a my – zmęczeni sałatką jarzynową i niewyspani – doznajemy oświecenia. Nagle każdy z nas planuje zostać maratończykiem, poliglotą, mistrzem zen i człowiekiem, który pije dwa litry wody dziennie, zamiast dwóch litrów kawy.
Wszystko zaczyna się od zakupów. Statystyczny optymista noworoczny wydaje małą fortunę na buty do biegania, które mają wbudowane tyle systemów amortyzacji, iż mogłyby służyć do lądowania na Marsie. Do tego dochodzi mata do jogi (która po dwóch tygodniach stanie się ekskluzywnym legowiskiem dla kota) oraz aplikacja do nauki suahili, bo przecież „w tym roku wreszcie się rozwinę”.
Pierwszy tydzień stycznia to euforia. Jesteśmy jak maszyny. Jemy jarmuż, uśmiechamy się do sąsiadów i wstajemy o piątej rano, by medytować. Problem pojawia się około dziesiątego stycznia, kiedy do drzwi puka rzeczywistość, a w lodówce kończy się awokado.
To właśnie w połowie miesiąca następuje wielkie pękniecie. Zaczyna się niewinnie: „Dziś nie pobiegam, bo pada deszcz, a deszcz niszczy moją nową, lśniącą motywację”. Potem przychodzi wieczór z serialem, w którym paczka chipsów okazuje się silniejsza niż obietnica złożona przy szampanie.
Około 20 stycznia siłownie zaczynają pustoszeć. To ten piękny moment, w którym „stali bywalcy” (czyli ci, którzy chodzą tam od zeszłego roku) z ulgą odzyskują dostęp do hantli, bo „styczniowi najeźdźcy” właśnie odkryli, iż trening jednak boli. Nasze ambitne plany lądują w tym samym miejscu, co zeszłoroczne bombki – w ciemnym kącie, czekając na kolejną okazję.
Jednak najszybciej kończymy z postanowieniem: „Przestanę przeklinać” . Umiera ono śmiercią gwałtowną 2 stycznia o godzinie 8:05, kiedy wchodzisz gołą stopą na porzucony klocek LEGO.
I tu dochodzimy do paradoksu. Czy te dwa tygodnie udawania, iż jesteśmy lepszymi ludźmi, mają sens? Absolutnie tak!
Po pierwsze, dzięki nam gospodarka kwitnie. Producenci odżywek białkowych i twórcy aplikacji do liczenia kroków muszą z czegoś żyć. Po drugie, te dwa tygodnie to jedyny czas w roku, kiedy nasza wątroba ma szansę na regenerację, zanim znów przypomnimy sobie, iż życie jest zbyt krótkie na jarmuż.
Może zamiast obiecywać sobie niemożliwe, powinniśmy podejść do tego realistycznie? Moje tegoroczne postanowienie brzmi: „Postaram się nie zapomnieć o postanowieniach do trzynastego stycznia”. Na razie idzie mi świetnie. Jestem w połowie drogi do sukcesu, a buty do biegania wyglądają w przedpokoju naprawdę profesjonalnie. I to mi wystarczy.














