Dzieci o mnie zapomniały: pomóżcie albo sprzedam wszystko i przeprowadzę się do domu seniora.

newsempire24.com 3 tygodni temu

Moje serce pęka z bólu i samotności. Zmęczyłam się walką w pojedynkę, podczas gdy moje dorosłe dzieci, dla których poświęciłam wszystko, choćby o mnie nie pamiętają. Postawiłam im ultimatum: albo zaczną mi pomagać, albo sprzedam cały swój dobytek i przeprowadzę się do domu spokojnej starości, gdzie ktoś się mną zaopiekuje.

Z mężem, Stanisławem, poświęciliśmy życie naszym dzieciom – synowi Krzysztofowi i córce Zosi. Byli naszym szczęściem, wyczekiwanymi maluchami, dla których odmawialiśmy sobie wszystkiego. Oszczędzaliśmy na sobie, żeby mieli najlepsze zabawki, ubrania i edukację. Może rozpieszczaliśmy ich za bardzo, ale to z miłości – chcieliśmy dać im to, czego sami nie mieliśmy w młodości.

Najlepsi korepetytorzy, prestiżowe uczelnie w Warszawie, wyjazdy za granicę – płaciliśmy za wszystko. Dumna byłam z naszej rodziny, uważałam ją za wzór. Harowaliśmy jak w ukropie, żeby dzieciom niczego nie brakowało, żeby ich życie było lepsze niż nasze. Wierzyłam wtedy, iż będą nam wdzięczni.

Gdy Zosia wyszła za mąż i zaszła w ciążę, mój świat się zawalił: Stanisław zmarł nagle na zawał. Ledwo przeżyłam tę stratę – był moją podporą, drugą połową. Trzymałam się jednak dla córki, wiedząc, iż potrzebuje mojego wsparcia. Oddałam Zosi mieszkanie w centrum Poznania, które dostałam od rodziców. Gdy Krzysztof się ożenił, przekazałam mu dwupokojowe mieszkanie po teściowej. Dzieci miały dach nad głową, ale nie spieszyłam się z przepisaniem nieruchomości na nich.

W zeszłym roku przeszłam na emeryturę. Powinnam to zrobić dawno, ale zwlekałam do ostatniej chwili. W wieku 74 lat pracowałam lepiej niż niejeden młody, ale zdrowie zaczęło szwankować. Siły uciekały, a bóle stawów i serca stawały się nie do zniesienia. Czułam, jak życie wymyka mi się z rąk.

Mój najstarszy wnuk, Jasiu, już poszedł do szkoły, a u Krzysztofa niedawno urodziło się dziecko. Pomagałam z Jasiem, gdy mogłam, ale na drugiego wnuka nie miałam już siły. I nikt mnie o to nie prosił. A sama już nie dawałam rady. Gdy dzwoniłam do dzieci i prosiłam o drobną pomoc – przywieźć zakupy, pomóc ze sprzątaniem – zawsze mieli tysiąc wymówek: praca, obowiązki, zmęczenie.

Widywaliśmy się tylko na święta. Resztę czasu spędzałam sama, zmagając się z codziennością mimo słabości i bólu. Pewnego dnia upadłam w kuchni i nie mogłam się podnieść. Gdyby nie sąsiadka Halinka, która wezwała pogotowie, pewnie skończyłabym na zimnej podłodze. W szpitalu czekałam na dzieci, ale tylko usłyszałam: „Mamo, jesteśmy w pracy, nie możemy”. Gdy przyszła pora wypisu, poprosiłam Zosię, żeby mnie odebrała, ale odpowiedziała chłodno: „Weź taksówkę, nie jesteś mała”.

Gdy tylko wróciłam do domu, skontaktowałam się z lokalnym ośrodkiem pomocy społecznej. Poprosiłam o znalezienie dobrego domu seniora i sprawdzenie, ile kosztuje pobyt. Zmęczyło mnie bycie ciężarem, zmęczyła obojętność. Chciałam żyć tam, gdzie ktoś się mną zaopiekuje.

Gdy dzieci w końcu przyjechały, zebrałam resztki sił i powiedziałam: „Albo zaczniecie mi pomagać, albo sprzedam mieszkania i wyjadę do domu opieki. Starczy mi pieniędzy”. Zosia wybuchnęła: „Szantażujesz nas? Chcesz nas zostawić bez dachu nad głową? Mamy kredyty, dzieci, problemy, a ty myślisz tylko o sobie!” Jej słowa ciąły jak nóż. Dałam im wszystko, a oni nie mogą choćby przynieść szklanki wody?

Byłam złamana ich reakcją, ale ich obojętność tylko utwierdziła mnie w decyzji. Nie proszę o wiele – tylko o odrobinę troski, na którą zasłużyłam. Ale oni niczego nie zrozumieli. Nie chcę spędzać ostatnich dni w czterech ścianach, czując się niepotrzebna. Nie wiem, co będzie dalej, ale nie widzę innego wyjścia. Może to brzmi jak groźba, ale to moja ostatnia szansa na godną starość.

Idź do oryginalnego materiału