Dzieci, które wychowałem, już wybrały dla mnie miejsce na cmentarzu. ale nie wiedzą o jednej rzeczy o sekrecie, który może ich zranić. Miałem czterdzieści pięć lat, kiedy poślubiłem. Kobieta, z którą postanowiłem związać życiową drogę, już miała troje dzieci. Jej małżeństwo runęło, pozostawiło ją z niczym oprócz dzieci i dwoma starymi walizkami. Miałem dom w dzielnicy Praga, kupiony z oszczędności i lat ciężkiej roboty w warszawskim zakładzie. Nie zastanawiałem się ani chwili: Przyprowadźcie dzieci, zamieszkajmy razem. Będziemy jedną rodziną.
Początek nie był łatwy. Troje pociech każdy z własnym charakterem, przyzwyczajeniami, lękami. Najstarszy, Piotr, ciągle spierał się, średnia, Zofia, płakała na nic, a najmłodszy, Michał, nie opuszczał matki kropli. Robiłem, co mogłem: naprawiałem ich zabawki, woziłem do szkoły, kupowałem ubrania, kiedy pozwalała pensja. Nigdy nie dzieliłem ich na moje i jej. Byli po prostu nasi.
A potem wszystko runęło. Żona zachorowała i odeszła. Zostałem sam z trojgiem dzieci, nie wiedząc, jak być ojcem, gdy nie jest się ojcem krwią. Mówiono mi: Oddaj ich krewnym, nie jesteś im nic winien. Nie potrafiłem. Przyzwyczaili się do mnie, a ja do nich. Wychowywałem ich sam, tak jak umiałem.
Lata mijały. Dorośli, rozbiegli się po całej Polsce, założyli własne rodziny. Na początku dzwonili, przyjeżdżali, potem coraz rzadziej. Teraz prawie nie pojawiają się. Tylko w święta i to bardziej z przyzwyczajenia niż z serca. Starzeję się, choruję, a niedawno przypadkowo dowiedziałem się, iż już dawno wybrali dla mnie miejsce na cmentarzu, jakby wyczekiwali mojego odejścia.
I co najgorsze dałem im dom, troskę, jedzenie, miłość. A w ich pamięci jestem pewnie tylko wygodnym staruszkiem z domem. Brak podziękowań, brak prawdziwego zaangażowania.
Lecz jest coś, czego nie wiedzą. Każdego ranka wchodzi do mojego mieszkania sąsiadka prosta kobieta, pani Ania. Czasem przynosi świeży chleb z piekarni, innym razem trochę domowego jedzenia. Pytają, jak się czuję. Nie dla pieniędzy, nie dla spadku po prostu z życzliwości. Gdy miałem gorączkę, wezwano lekarza i została ze mną, aż zasnąłem. Wtedy zrozumiałem: bliskość nie tkwi w krwi, ale w człowieczeństwie.
Dlatego postanowiłem: dom, w którym dorastały dzieci, wszystko, co zgromadziłem i chroniłem, zostawię pani Ani. Nie tym, którzy czekają na mój koniec, a tej, która chociaż raz zapytała: Jak się pan dziś czuje?. Może wyda się to okrutne, ale nie czuję winy. Dałem dzieciom wszystko, co mogłem. Podziękowań nie da się wymusić można je jedynie dostrzec.
Teraz dusza uspokojona. Wiem, iż robię słusznie. Niech sądzą, jak chcą. Ale powiedzcie sami czy ma znaczenie, kto jest wpisany w dokumentach jako syn lub córka, jeżeli w trudnym momencie nie ma ich przy sobie? Czy nie jest bliższy ten, który wyciągnął ci dłoń, gdy nie mogłeś wstać?
Zdecydowałem. Spadek zostawię nie po krwi, a po sumieniu. A wy? Kogo naprawdę warto oddać miłość, czas i to, co pozostaje po nas: dzieci, które odeszły, czy tych, którzy zostali przy nas, choć kiedyś byli obcy?















