Dorosłe dzieci mojego męża pojawiły się na naszym miesiącu miodowym, domagając się naszej willi, i zostały postawione do pionu.
Dzieci mojego męża szczerze mnie nienawidziły. Taka sytuacja trwała od samego początku i wydawało się, iż nigdy się nie zmieni. Los postanowił jednak inaczej i mój mąż, Stanisław, dostrzegł ich okrucieństwo, stając po mojej stronie i ucząc ich lekcji, która odwróciła wszystko do góry nogami. Dzięki temu skłonił ich do schowania dumy do kieszeni, przeprosin i wreszcie wyciągnięcia do mnie ręki na zgodę.
Stanisław jest ojcem trójki dorosłych dzieci, każde z nich ma ponad 21 lat. Kiedy go poznałam w malowniczym miasteczku pod Olsztynem, był cieniem samego siebie — zaledwie dwa lata wcześniej zmarła jego żona. Za wcześnie został ojcem, a potem z dnia na dzień owdowiał, stając sam naprzeciw tragedii i trójki dzieci. Spotkaliśmy się przypadkiem, a po roku zdecydował się przedstawić mnie swojej rodzinie. Od razu zrozumiałam: nie byłam tu mile widziana. Byłam obcą, nieproszonym gościem w ich świecie.
Mam 57 lat, Stanisław — 47. Jestem od niego starsza o całe dziesięć lat, co dla jego dzieci stanowiło ogromną przeszkodę. Znaliśmy się dziewięć lat, z czego cztery byliśmy zaręczeni. Przez cały ten czas próbowałam nawiązać z nimi porozumienie, ale każdy mój krok spotykał się z chłodem i pogardą. Przeprowadziłam się do Stanisława dopiero wtedy, gdy jego dzieci wyfrunęły z domu, rozpoczynając samodzielne życie. Mimo to, okazjonalne spotkania były prawdziwym testem nerwów — nieustannie wspominali swoją matkę, rzucali mi wrogie spojrzenia, dając do zrozumienia, iż jestem najeźdźcą, który zabrał im ojca. Powtarzałam, iż nie zamierzam zajmować jej miejsca, ale moje słowa ginęły w próżni.
Gdy Stanisław mi się oświadczył, ich postawa tylko się pogorszyła. Za jego plecami wypowiadali zjadliwe komentarze, rzucali przykre uwagi, ale ja pozostawałam milcząca, nie chcąc podsycać konfliktu. Wiedziałam, ile bólu przeżyli jako rodzina, zwłaszcza Stanisław, który samodzielnie ich wychowywał, miotając się między pracą a domem. Pracował jak wół, brał nadgodziny, by jego dzieci niczego nie brakowało — choćby gdy dorośli i wyprowadzili się, przez cały czas wysyłał im pieniądze, próbując zapełnić pustkę po ich matce.
Kilka tygodni temu pobraliśmy się. Ceremonia była skromna, w gronie najbliższych, w lokalnym urzędzie stanu cywilnego. Dzieci Stanisława nie przyszły — powiedziały, iż mają „ważniejsze sprawy”. Nie zmartwiliśmy się: uroczystość była dla nas, nie dla nich. Oszczędności zainwestowaliśmy w marzenie — miesiąc miodowy na Malediwach. To był nasz raj: biały piasek, ciepły ocean, luksusowa willa, w której mogliśmy wreszcie odetchnąć pełną piersią.
Nasz raj zawalił się po zaledwie dwóch dniach. Cała trójka jego dzieci — Krzysztof, Kasia i Magda — stanęła w drzwiach. „Tato, tak za Tobą tęskniliśmy!” — zaśpiewali przesłodzonymi głosami. A potem Kasia, nachylając się do mnie, syknęła: „Myślałaś, iż nas się pozbędziesz, co?” Zaniemówiłam, ale postanowiłam nie psuć chwili. Pokazaliśmy im willę, zamówiłam jedzenie, Stanisław przygotował napoje — staraliśmy się być gościnnymi. Ale ich plan był znacznie podlejszy.
Byłam w szoku, kiedy Krzysztof, patrząc mi w oczy, powiedział: „Ty stara wiedźmo! Naprawdę wierzysz w bajki? Ta willa jest dla ciebie za luksusowa. Zabieramy ją, a wy z tata wynoście się do tej marnej chatki!” Ręce mi drżały, ale się opanowałam: „Proszę, nie niszczcie tego dla nas z waszym ojcem. Dajcie nam chociaż odrobinę szczęścia”. Magda wykrzywiła usta: „Szczęście? Na nie nie zasłużyłaś! Ani na tatę, ani na tę willę! Wynoś się stąd!”
Nagle usłyszałam trzask — szkło rozbiło się na podłodze. Stanisław stał w drzwiach, czerwony z gniewu, z zaciśniętymi pięściami. „Zamierzasz się ze mnie naśmiewać?!”, jego głos grzmiał niczym burza, nigdy nie słyszałam go takiego. Dzieci stały jak sparaliżowane, jakby rażone piorunem. „Oddałem wam wszystko! Pracowałem jak wół, dawałem pieniądze, a wy mi tak odpłacacie? Obrażacie moją żonę podczas naszego miesiąca miodowego?!” — ruszył do przodu, a w jego oczach płonęła burza.
Zaczęli się tłumaczyć, ale on ich przerwał: „Dość! Mam dość waszej zuchwałości! Myśleliście, iż jestem ślepy? Nie widziałem, jak ją dręczycie? Milczałem, mając nadzieję, iż się opamiętacie, ale to koniec!” Wyjął telefon i wybrał numer. Po kilku minutach pojawiła się ochrona willi. „Wyprowadzić ich. Nie są już tu gośćmi”, rzucił chłodnym tonem. Dzieci krzyczały, opierały się, ale zostały wyprowadzone — na ich twarzach zamarł szok i upokorzenie. „Nigdy więcej nie ważcie się tak odnosić ani do mnie, ani do mojej żony. To wasza lekcja!”, krzyknął za nimi.
Tego samego dnia Stanisław zadzwonił do banku i zablokował wszystkie ich karty. Przez lata żyli z jego pieniędzy, zaznając luksusu, a teraz zostali z pustymi rękami. Powiedział: „Czas dorosnąć. Każdy czyn ma swoją cenę”.
Następne miesiące były trudne. Bez pieniędzy ojca musieli się kręcić, szukać pracy, uczyć się odpowiedzialności. Czas jednak zrobił swoje — zaczęli rozumieć, co zrobili. Pewnego wieczoru zadzwonił telefon. Cała trójka, z drżącymi głosami, powiedziała: „Tato, wybacz nam. Myliśmy się. Czy możemy zacząć od nowa?” Stanisław spojrzał na mnie, a ja zobaczyłam łzy w jego oczach. „Możecie”, odpowiedział cicho. „Zawsze można”.
Tak oto krok po kroku wrócili do naszego życia. Zdecydowanie Stanisława w obronie naszego miesiąca miodowego dało jego dzieciom lekcję, która wypaliła w nich dawną pychę. Droga była wyboista, ale zbliżyła nas wszystkich, jakkolwiek niewiarygodnie to brzmi. Teraz w ich oczach widzę nie nienawiść, ale niepewną nadzieję — i to jest warte wszystkich łez, które przelałam.