Cicho, jak jest
Kiedy Ola powiedziała „mam dość milczenia”, nie krzyczała. Po prostu odłożyła łyżkę na stół, spojrzała w okno i wypowiedziała to – spokojnie, niemal zwyczajnie. Jak mówi się „czas wynieść śmieci” albo „zapomniałam kupić mleko”. Bez histerii, ale tak, iż w pokoju nagle zrobiło się głucho, jakby ktoś wyłączył dźwięk.
Marek oderwał wzrok od telefonu, ale nie od razu zrozumiał, co się stało. Słyszał jej głos, ale sens dotarł do niego z opóźnieniem, jak dźwięk po drugiej stronie wody. Spojrzał na nią, potem znowu na ekran – jakby między nimi była szyba, przez którą nic nie da się odczytać.
— O czym mówisz?
— O nas. O tym, jak żyjemy. Cicho.
Nie odpowiedział. Znów wpatrzył się w ekran. Przemknęła mu myśl: „znowu”. Choć „znowu” nie było. Milczała długo. Bardzo długo. I on to wiedział, ale udawał, iż nie zauważa. Wygodnie. Bez kłótni. Bez ciszy. Tylko teraz ta cisza stała się wieczna.
Żyli razem siedem lat. Było wszystko: wyjazdy, kłótnie, głupie filmy, przyjaciele, remonty. Kłócili się o bzdury, godzili nocą w kuchni, dzielili ciasto na pół, mówili chórem głupoty. A potem – jakby ktoś wyłączył dźwięk. Nie od razu. Stopniowo. Najpierw nie dosłuchiwali. Potem – nie domawiali. Przestali do siebie dzwonić w ciągu dnia. Potem przestali pytać „jak tam”. Potem po prostu żyli. Czysta kuchnia, włączony czajnik, rachunki na stole. Bez smaku. Bez powodu. Bez „my”.
— Nie słyszę siebie tutaj, Marek. — Wciąż patrzyła w okno. — Jakbym nie istniała.
Chciał powiedzieć coś ważnego. Że słyszy. Że to nie tak. Że tylko jest zmęczony, tylko się zakręcił. Że kocha, tylko zgubił język. Ale słowa nie nadchodziły. Nie dlatego, iż nie kochał – tylko dlatego, iż dawno nie mówił na głos. I odzwyczaił się słuchać siebie.
Ola wstała, postawiła kubek w zlewie. Potem założyła kurtkę. Wzięła klucze. Wyszła. Nie zatrzymał jej. choćby nie wiedział, czy powinien. I to było najstraszniejsze. Nie jej kroki w stronę drzwi, nie zgrzyt zamka, ale to, jak łatwo to się stało. Bez krzyku. Bez „zostań”. Zbyt łatwo, jakby nie traciło się nic ważnego.
Szła ulicą, a śnieg chrupał pod butami, jak w filmie. Ludzie wokół szli szybko, nikt na nikogo nie patrzył. Ola zatrzymała się na światłach i po raz pierwszy od dawna poczuła się na miejscu. Nie w sensie „gdzie trzeba”, ale po prostu – tu i teraz. Nie w przeszłości, nie w wymyślonych scenariuszach. To był dziwny, cichy spokój, jakby ciało w końcu dogoniło duszę.
Tego wieczoru nie poszła ani do przyjaciółki, ani do matki. Po prostu włóczyła się po mieście, skręcając tam, gdzie nogi niosły. Weszła do piekarni, gdzie kiedyś lubili siedzieć z Markiem. Kupiła sobie drożdżówkę z makiem. Usiadła przy oknie, nie rozbierając się. Pachniało cynamonem, wanilią i czymś dawno zapomnianym. I po raz pierwszy od dawna nie miała ochoty niczego omawiać, tłumaczyć, rozkładać na części. Chciała po prostu przeżyć ten wieczór. Tylko dla siebie. Bez ról. Bez obserwatorów.
Marek napisał do niej po dwóch dniach. Bez patosu. Zwyczajnie: „Gdzie jesteś?”. Jakby przypadkiem, jakby nie z tęsknoty, a z przyzwyczajenia. Odpowiedziała: „Żyję”. Bez kropki. Bez emocji. Tak po prostu. Nie napisał więcej. I ona nie czekała. Nie dlatego, iż nie chciała, ale dlatego, iż po raz pierwszy w życiu poczuła: można przestać czekać.
Minęły dwa tygodnie. Potem miesiąc. Wynajęła mieszkanie na obrzeżach, z dużymi oknami i widokiem na parking, gdzie o świcie krzyczały mewy. Zaczęła chodzić na poranne spacery – nie dlatego, iż trzeba, ale dlatego, iż ciało pragnęło ruchu. Wyrobiła sobie nawyk pisania w notesie trzech linijek dziennie. Nie o uczuciach. Tylko – co widziała. Kto się uśmiechnął. Gdzie było cicho. Jakie dByła wreszcie sobą – nie półgłosem, nie cieniem, nie czyimś echem, tylko całym swoim życiem, które wreszcie należało tylko do niej.