Ciasto drożdżowe z piwem / Wypracow

publixo.com 16 godzin temu

Ciasto drożdżowe z piwem

Yo!

Wczoraj, w ramach postępującej emancypacji (wojna blisko, a wojna płci trwa od wieków) upiekłem se ciasto drożdżowe wedle przepisu mamusi, trochę podrasowanego. No i se pomyślałem, iż podzielę się przepisem, a to przecież nie znajdziecie go w necie, bo tam wszystko od dupy strony i nie ma tego, co naprawdę ważne w procesie kucharzenia, jeżeli bierze się za niego facet.

Jako iż w skillach kuchennych jestem raczej semi-rookie, więc przepis będzie adresowany dla podobnych noobów. Napoleon też od czegoś pewnie zaczynał, nie?

Składniki:

- 1 kg mąki - białej, sypkiej, przesianej, ogólnie chuj wie jakiej, zwyczajnej jak najbardziej, na pewno w chacie coś takiego macie
- 100 g drożdży żywych, czyli mokrych, czyli taka kosteczka parę na parę na 2 cm
- 0,5 l mleka
- 200 g cukru - ogólnie można przyjąć szklanka - pomyłki nie będzie, a jak będzie, to nieistotna dla rezultatu
- 5 jajek - takie od kury, ale lepiej z marketu
- 1 kostka masła bądź margaryny (200 g)
- 1 cukier waniliowy - a taka chujnia w torebeczce paręnaście gramów
- 1 cytryna i 1 pomarańcza do oskórowania na tarce, potem można wpierdolić osobno, ale lepiej wysiorbać z martini, jak już będzie wszystko skończone sukcesem
- ze 3 garście rodzynków
- łyżeczka soli
- 2 browarki 0,5 l ulubionej marki (ważny składnik!)

Przepis:

Wypierdalasz z kuchni wszystko, co wygląda lub zachowuje się jak kobieta. Dla pewności oklejasz wszystkie wejścia do kuchni taśmą `CSI - Do Not Cross`. Bez tego - choćby nie zaczynaj, a to żadna baba nie pozwoli ci spokojnie błądzić po kulinarnym oceanie w nabijaniu expa, o jakim jej się choćby nie śniło.

Otwierasz pierwszego z dwóch browarków ulubionej marki i pociągasz tęgi łyk. Oooo... od razu chce się żyć i tworzyć, czyż nie?

Podgrzewasz swoje 0,5 l mleka w garnuszku do temparatury żeby palucha nie parzyło, ale żeby ciepłe było. Bierzesz miskę ok. 3 l pojemności. Wlewasz do niej ciepłe mleko, wpierdalasz krusząc 100 g drożdży, dosypujesz 4 łyżki cukru i 250 g przesianej uprzednio mąki. Drożdże, podobnie jak ty, lubią se powpierdalać, żeby dobrze żyć. Mieszasz to wszystko do jednolitej brei i odstawiasz na 20 minut, żeby se to `zagrało`. Drożdże zaczną buszować, wzrośnie objętość brei ok x 2 i bąbelki się będą pojawiały. Nie przeżywaj, jak breja trochę klapnie po 20 minutach. Ten typ tak ma.

Pociągasz kolejnych parę łyków browca, w międzyczasie namaczając rozdzynki w gorącej wodzie (ok. 80 st. C) przez minut 10, a potem koniecznie wyjebujesz je na sitko, żeby odciekły - nadmiar wilgoci rozjebie nam ciasto na ostatniej prostej. Topisz również kostkę margaryny w rondelku i pozostawiasz, żeby se była taka stopiona.

Jak już ci zaczyn ładnie zagrał, to wpierdalasz do niego 4 jajka. Wcześniej wbijasz je w jakiś małą miseczkę (np. taką, z której młody co rano wpierdala te swoje chemiczne mussli) i rozkłócasz, czyli mieszasz (czymkolwiek byle nie palcem, bo to jednak obrzydliwe - nie iż mieszanie palcem obrzydliwe, ale surowe jajko to rzadka chujnia i pięknie wszystko potem ujebie, czego dotkniesz - nie przypadkiem w średniowieczu dodawano białka do zaprawy murarskiej). Zatem mieszasz żółtka z białkami do +/- jednolitej emulsji (mogą być pewne bąble białka, null problemo). Nie wierz tym, co to piszą czy gadają, iż osobno żółtka, osobno białka. Te skurwysyny (czy kurvencórki) chcą cię upokorzyć już na samym początku, wymagając czegoś niemożliwego - rozebrania jajka na części zapasowe. No więc wpierdalasz w zaczyn te skłócone jajka, stratą na tarce skórkę z pomarańczy i cytryny, jebaszysz weń resztę cukru, chujarisz z wierzchu cukier waniliowy oraz łyżeczkę soli i mieszasz wszystko do uzyskania jednolitego +/- gluta o konsystencji gęstej śmietany. Do mieszania najlepiej użyć takiego urządzenia do manualnego trzepania jajek czy śmietany - taka hujoza z paru zakręconych w kształt odwróconej gruszki drutów. Musisz to mieć gdzieś w kuchni.

Teraz przelewasz tego gluta do miski o pojemnosci co najmniej 12 litrów, może choćby większej (w żadnym, kurwa, przepisie ci tego nie powiedzą, bo chcą się śmiać, jak ci to ciasto rosnąc ujebie całą kuchnię i sprowkuje twoją małżonkę do zaplanowania remontu połowy chaty). Bierz więc miskę 15 litrów minimum i nie pierdol się z ryzykiem ciastowej wylewki. Może być plastikowa od prania, byle nie waliła jakimś Silanem. Dojebujesz do tego po ciut-ciut resztę (czyli 750 g) mąki, mieszając najpjerw łyżką drewnianą, a pod koniec własną grabą.

Jak już wpierdolisz całą mąkę i będziesz miał ujebaną prawicę, iż przechuj, to jakimś cudem ekwilibrystyki i woltyżerki na sucho dolewasz do tego roztopioną uprzednio margarynę, kontynuując wyrabianie ciasta. Wyglądasz przy tym jak klaun, trzymając jedną rękę w misce, miskę pod pachą i latając po kuchni w poszukiwaniu miejsca, gdzie by ten proces przeprowadzić z możliwie najmniejszymi stratami - ale chuj - warto, uwierz mi. Wyrabiasz to ciasto, tarmosząc je jak recydywista odsiadujący dożywocie wacka, do momentu aż wessa w siebie całą margarynę. W czasie tego procesu dosypujesz odcedzone rodzyneczki.

Jak długo miętosić ciasto? Różne są szkoły. Moja babcia robiła to godzinę. No, ale ona przeżyła powstanie warszawskie, więc nie ma się co z nią równać. Ja napierdalałem aż rozpuszczona margaryna znikła, a ciasto po jakichś 5-10 minutach od wessania margaryny stało się w chuj klejące do ręki. Jak nie masz co robić - możesz dłużej, podobno ciasto będzie bardziej puszyste. A kurestwo stawia opór, uwierz na słowo - dobra wprawa na biceps, triceps i uścisk dłoni.

Jak już wyrobisz ciasto, to zostawiasz je w tej 15-litrowej misce przykrytej ściereczką na jakąś godzinkę, żeby sobie urosło. Powinno zwiększyć w tym czasie objętość jakieś 2x. Najważniejsze, żeby nie uciekło z miski, bo w chuj sprzątania będzie. Ty masz czas na dokończenie browara.

Po godzinie smarujesz dwie spore foremki (30x15 wys. 10 cm) masłem od środka (żeby się nie przylepiło w procesie pieczenia) i wpierdalasz w nie swoje ciasto. Klei się do ręki, iż przechuj, więc nie musi tworzyć idealnie równej powierzchni. Najważniejsze, żeby foremki były wypełnione nie więcej niż do połowy, a to ciasto rośnie w piekarniku i jak ci ucieknie, to smród spalenizny na pewno ściągnie ci na kark małżonkę i problemy oraz sporo czasu pójdzie potem na sprzątanie. Oczywiście w żadnym przepisie (prócz mojego) nie podadzą ci gabarytu foremek, bo każdy profesjonalista-złamas będzie sobie rżał po cichu, pisząc o foremkach, mając nadzieję, iż weźmiesz za małe i narobisz sobie bidy.

No dobra. Masz ciasto w foremkach, kabanasty raz myjesz rączki - teraz można już solidnie, nie będziesz jebał się więcej z ciastem. Ustawiasz piekarnik na temp 50-70 st. (szybko ją złapie), bez żadnego termoobiegu (nie lękaj drożdży przeciągiem - o tym też żadna kurwa nie napisze), tylko podgrzewanie dół/góra, albo ino dół, jak masz jakąś wyjebaną w chuj gierkowską kuchenkę na putinowski gaz i nie kupiłeś swojej kochanej jeszcze normalnego piekarnika... Spalisz parę ciast od spodu, kupisz, bro.

Ustawiasz sobie piekarnik na rzeczone 50-70 stopni (żeby było ciepło, ale nie bardzo, bo drożdże, zanim zdechną, muszą wykonać ostatnią misję, czyli podnieść ciasto jeszcze raz w piekarniku). Włożone w formy ciasto smarujesz z wierzchu jednym rozkłóconym jajeczkiem, żeby takie błyszczące potem z wierzchu po upieczeniu było. I zostawiasz je pod przykryciem ze ściereczki (kuchennej, nie od podłogi) na 15 minut, żeby sobie ciasto przedostatni raz podrosło, a drożdże zapracowały po przeprowadzce z michy w foremki.

Po 15 minutach wkładasz je do piekarnika, dodajesz gazu na 170 st. (żadnego grilla, termoobiegu i innej hujebiejni nie włączasz - ino ogrzewanie dół i góra - pamiętaj!). Ustawiasz tajmer na 20 minut (w całości pieczesz około godziny), otwierasz drugiego browarka, zdejmujesz te jebnięte taśmy `CSI - Do Not Cross` i czillujesz do pikania tajmera.

Po zapikaniu kontrolujesz proces - ma być ładnie wyrośnięte i zaczynać się rumienić z wierzchu (zresztą i tak już ni chuja zrobić nie możesz, więc to pozorna kontrola). Stawiasz tajmer na kolejne 20 minut i napawasz się browarkiem. Po 40 minutach (w sumie) możesz kontrolnie nakłuć ciasto taką drewnianą mini-tyczką i zobaczyć, iż po wyjęciu tyczka będzie jeszcze wilgotnawa. Ma się piec kolejne 20 minut. Po godzinie +/- i nakłuwaniu kontrolnym w różnych miejscach i wyjmowaniu suchej szpatułki masz gotowe ciasto.

Wyjmujesz z foremek, czekasz aż wystygnie i napawasz się smakiem zwycięstwa. Chodzisz dumny jak paw miniumum dwa dni, a twoja stara patrzy się na ciebie jak na skrzyżowanie Robin Hooda, Janosika i Harrego Pottera. Bądź pewien, iż pochwali się teściowej. A wtedy +10 do many, +15 do dexterity i +10 do intelligence.

Smacznego i Wesołych Świąt!
Idź do oryginalnego materiału