Dziś zapisuję w pamiętniku ten wieczór, który miał być pełen ciepła, a stał się lodowatą lekcją. Mieszkamy w małym miasteczku pod Białymstokiem, ale to nie tam rozegrała się ta historia, a w domu rodziców Pawła. Czekałam na tę wizytę u przyszłych teściów z nadzieją, iż poznam ich bliżej, iż zasiądziemy przy suto zastawionym stole, przy dźwiękach polskich przyśpiewek i opowieściach snutych przy pierogach i bigosie. Mój mąż, Paweł Kowalski, zapewniał mnie, iż jego rodzice, Jan i Krystyna, to ludzie otwarci i gościnni. Uwierzyłam mu.
Niestety, rzeczywistość okazała się inna. Gdy dotarliśmy pod ich dom w Lublinie, niebo zasnuło się szarymi chmurami, a drobny deszcz przenikał przez ubranie. Ubrałam moją najładniejszą sukienkę, licząc, iż zostanę przyjęta z serdecznością. Zamiast tego Krystyna ledwie otworzyła drzwi, rzucając przez ramię: „Poczekajcie w altanie”. Zamarłam. Altana? W taki chłód? Ale Paweł, jakby nie widząc w tym nic dziwnego, tylko wzruszył ramionami i poprowadził mnie w stronę drewnianej, zaniedbanej konstrukcji na podwórku.
W środku było jeszcze gorzej. Wiatr hulał przez szpary w deskach, a farba łuszczyła się ze ścian. Próbowałam się uśmiechać, ale w środku rosło uczucie goryczy. „Może jeszcze przygotowują jedzenie?” – myślałam, próbując zachować nadzieję. Paweł przyniósł koc, ale nie pomagało to przeciw wilgoci. Rodzice nie kwapili się, by nas zaprosić do środka. Jan tylko wychylił się na ganek i krzyknął, iż kiełbasa jeszcze się piecze, po czym zniknął za drzwiami.
Czekaliśmy. Godziny wlekły się w nieskończoność, a deszcz tylko przybierał na sile. W końcu nie wytrzymałam: „Czy naprawdę musimy tu siedzieć jak jakieś intruzy?” Paweł tylko mruknął, iż mama zaraz poda jedzenie. Ale to „zaraz” przeciągnęło się tak bardzo, iż aż zęby zaczęły mi szczękać z zimna.
Kiedy w końcu Krystyna wyszła z tacą, spodziewałam się uczty – takiej, jaką znam z mojego domu, gdzie gościom nigdy niczego nie brakowało. Zamiast tego dostałyśmy przypaloną kiełbasę i miskę surówki z kapusty. Ani chleba, ani ziemniaków, ani choćby herbaty. „Jedzcie, co jest” – rzuciła i wróciła do domu.
Patrzyłam na ten skąpy posiłek, a łzy same napływały mi do oczu. To nie była gościnność, tylko odtrącenie. Paweł jadł, jakby nie widział problemu, więc w końcu zapytałam cicho: „Dlaczego nas nie wpuścili do środ”Czemu oni nas traktują jak obcych?” – szepnęłam, ale w odpowiedzi usłyszałam tylko westchnienie Pawła, które utwierdziło mnie w przekonaniu, iż w tym domu nigdy nie znajdę miejsca.