Oskarżanie klasy średniej o nowobogactwo wydaje mi się o tyle jałowe, iż klasa średnia może najwyżej być nowośredniacka. Tymczasem w tych ostatnio modnych paszkwilach na klasę średnią żongluje się elementami takimi, jak grill, SUV, kredyt w frankach czy grodzone osiedle, z radosnym pominięciem dwóch drobiazgów.
Po pierwsze – kilka mówią o czyimś statusie materialnym. Kiedyś w Psychiatryku24 rej wodził niejaki Nicpoń, który miał w awatarze upozowane zdjęcie na masce Forda Explorera, strutzelwagena, którego można mieć za cenę kompletu felg do czegoś porządnego.
A po drugie, grillowanie jest rozrywką demokratyczną. Za cenę torebeczki z tartą bułką w ulubionym lokalu aktywistów miejskich można mieć solidny plaster karkówki. I jeszcze na piwko zostanie.
Drogi samochód może kłuć w oczy, ale w aglomeracji takiej jak Warszawa różnice między metrem kwadratowym powierzchni mieszkalnej może się wahać od 5 do 10 tysięcy złotych (pomijając ekstrema, bo oczywiście sky is the limit). To znaczy, iż w przypadku mieszkania dla rodziny z dziećmi rozsądna jest kalkulacja typu „100 metrów z dobrą komunikacją publiczną równa się 100 metrów na zadupiu plus SUV nówka sztuka plus jeszcze zostanie paręset tysięcy na czarną godzinę”.
Dlatego gdy aktywista miejski sarka na kogoś dowożącego dzieci do szkoły samochodem, iż „trzeba było kupić coś z dobrym dojazdem i ze szkołą w zasięgu pieszego spaceru”, to tak naprawdę jego słowa sprowadzają się do „trzeba było kupić coś o ćwierć banki droższego”. Tylko kto wtedy jest bucem?
Pretensje do klasy średniej o to, iż polski kapitalizm wygląda tak a nie inaczej, to klasyczne obwinianie ofiary. Chcecie szukać winnych, to szukajcie ich wśród prezesów banków. Tam będziecie mieć nowobogackich spasionych na gigantycznym przekręcie, jakim są kredyty frankowe.
Jasne, iż ludzie biorący kredyt w frankach na sumę, na którą nie mieli zdolności w złotówkach, zachowali się nieodpowiedzialnie. Tylko iż nie mieli innego wyjścia.
Gdy tylko weszły kredyty w frankach, ceny nieruchomości poleciały w kosmos. Komu się udało kupić dom czy mieszkanie w Warszawie w epoce przedhipotecznej, czyli do pierwszych lat XXI wieku, ten zaliczył życiowego jackpota.
Wzrost mógł być choćby dziesięciokrotny. Czyli np. ze stu tysięcy na milion. W ciągu dekady.
Ludzie, którym się udała ta sztuczka, nie potrzebują dziś kredytów we frankach. I mogą sobie z wyższością ganić innych za lekkomyślność.
Ale tak naprawdę właśnie dlatego, iż ta sztuczka im się udała, osoba przyjeżdżająca do Warszawy za pracą 10 lat temu, po prostu nie miała innego wyjścia. Bo tak zawsze będzie działać rynek nieruchomości, iż mieszkanie będzie kosztować trochę powyżej horyzontu możliwości ciężko pracującego człowieka.
Jeśli damy mu szansę wzięcia kredytu, rynek zareaguje po prostu wzrostem cen. Gdy kredytów nie było, mieszkania były też trochę poza horyzontem – ale jednak znacznie tańsze, co z kolei dawało szansę skoku za horyzont metodami bezfrankowymi (np. przez oszczędnościową budowę systemem gospodarczym).
Poza prezesami banku, wygranymi na tym nieuczciwym rynku byli po prostu urodzeni w Warszawie. Odcięliśmy kupony od decyzji podjętych czasem wiele pokoleń temu przez naszych rodziców czy dziadków.
Ale czy to uczciwe? Czy daje nam to moralnego hajgraunda do mówienia z wyższością o słoikach, osiedlających się na Białołęce? I beg to disagree.
Dlatego mierżą mnie narzekania aktywistów miejskich na klasę średnią, która po prostu próbuje grać zgodnie z regułami tej nieuczciwej gry. Pewnie, iż najfajniej jest mieć mieszkanie po rodzicach (albo od nich). Pewnie, iż bycie #childfree eliminuje problem dowożenia do przedszkola, a do tego pozwala przetrwać w mniejszym metrażu (a więc: w hipsterskiej starej kamienicy! party time!).
Tyle, iż prawdziwy problem jest gdzie indziej. Prawdziwym problemem jest to, iż Niewidzialna Ręka Rynku jest u nas ciągle poza krytyką. Nie mamy realnych działań mających poskromić bonanzę bankierów, deweloperów i spekulantów gruntami.
Po co, skoro łatwiej rzucić się na zastępczy temat. Jeden ruch ręki i już sfora ujadając pędzi za zapachem grillowanej karkówki z lidla, omijając rezydencję signore Luigi Lovaglio.