Joanna przez dwanaście lat opiekowała się babcią, ale jedna prośba wszystko zniszczyła
Chcę wam opowiedzieć historię, która wydarzyła się w mojej rodzinie i do dziś nie daje mi spokoju. Jej bohaterką jest moja kuzynka Joanna. Osoba dobra, pracowita, wrażliwa, przez ostatnie dwanaście lat codziennie po pracy wpadała do swojej babci Bronisławy Kazimierowej. Sprzątała, przynosiła zakupy, myła okna, doprowadzała kuchenną płytę do blasku, prała pościel manualnie, wysłuchiwała babcinych narzekań, masowała jej nogi, gdy skarżyła się na opuchliznę. I to wszystko – bez słowa skargi. Tylko dlatego, iż to właśnie ta babcia wychowała ją, gdy własna matka była zbyt zajęta młodszym bratem i swoją karierą.
Joanna zawsze uważała Bronisławę Kazimierowę za najbliższą osobę. To babcia nauczyła ją smażyć kotlety po swojemu, zabierała do teatru, gdy mama nie miała czasu, pomagała w lekcjach i zawsze znajdowała słowa pociechy, gdy w szkole było ciężko. Joanna dorosła, zaczęła pracę w banku, urodziła syna, a babcia wciąż była jej podporą. Gdy Bronisława zaczęła podupadać na zdrowiu – ciśnienie, osłabienie, kłopoty z pamięcią – to Joanna wzięła wszystko na swoje barki. Sama. Bez próśb i podpowiedzi. Rachunki – Joanna. Apteka – Joanna. Zastrzyki z insuliny – Joanna. Tymczasem córka Bronisławy, czyli matka Joanny, miała własne mieszkanie, stabilną pracę, samochód, ale przez dwanaście lat nigdy nie przyniosła choćby słoika kompotu.
Niedawno Joanna straciła pracę. Zwolnienie, jak to często bywa, przyszło bez ostrzeżenia. Oszczędności gwałtownie się skończyły, zrozumiała, iż nie dostanie kredytu hipotecznego. Wtedy po raz pierwszy zdecydowała się na rozmowę, podczas której trzęsły się jej ręce. Przyszła w sobotę, jak zawsze, posprzątała, rozwiesiła pranie, zaparzyła babci miętową herbatę. Potem usiadła przy niej i powiedziała najspokojniej, jak potrafiła:
“Babciu, wiesz, niczego nie oczekuję. Ale może przepisałabyś mieszkanie na mnie? Nie teraz, tylko… na przyszłość. Przecież wiesz, jak bardzo cię kocham. Nie chcę z dzieckiem mieszkać u obcych. Jestem jak twoja córka.”
Odpowiedź babci była zimna jak lód.
“Nie, Joasiu. Mieszkanie dostanie moja córka. Twoja matka. Tak musi być. A potem – niech robią, co chcą.”
Joanna nie zdążyła choćby nic odpowiedzieć. Gardło ścisnęło jej się, a w głowie rozległ się dzwon. Jakby wszystkie te lata pomocy i miłości, wszystkie umyte podłogi i zupy z klopsikami, nic nie znaczyły.
Wyszła zapłakana. choćby się nie pożegnała. Minęło już kilka dni, a ona wciąż nie ma siły wrócić. Siedzi w domu, wpatrzona w jeden punkt, i pyta mnie:
“Przecież przez te wszystkie lata niczego nie prosiłam. Czy nie zasłużyłam? Czy to źle chcieć stabilności dla swojego dziecka? Dlaczego babcia, która tak mnie kochała, nagle zobaczyła w tym tylko chciwość?”
A ja… nie wiem, co jej odpowiedzieć. Znam Bronisławę Kazimierowę od dziecka. To kobieta twarda, z zasadami. Dla niej porządek rodzinny to świętość. Nie ważne, kto się opiekował – mieszkanie musi trafić “po linii”, córce. A wszystko inne to, jak mówi, “ludzki obowiązek”, a nie transakcja.
Ale czy miłość mierzy się stopniem pokrewieństwa? Czy wdzięczność należy się nie temu, kto był blisko? Kto nie prosił, tylko po prostu kochał?
Joanna teraz nie wie, jak rozmawiać z babcią. Nie chce jej urazić, ale udawać, iż nic się nie stało, też nie potrafi. Serce ją boli. Czuje się zdradzona.
Nie usprawiedliwiam nikogo. Ale wydaje mi się, iż starsi ludzie czasem po prostu się boją. Boją przyznać, iż bliższa jest im wnuczka niż córka. Boją, iż jeden podpis wywoła rodzinny konflikt. Boją zmian. Może Bronisława po prostu się broni.
A Joanna… Joanna wciąż gotuje zupy. Tylko teraz – dla syna. I uczy go wdzięczności. Bo niewdzięczność boli bardziej niż nóż.