STANISŁAW SOYKA – ikona polskiej sceny muzycznej, wielki miłośnik jazzu, człowiek orkiestra. Od lat zachwyca nie tylko głosem i wartościowymi tekstami, ale także skromnością. Uczy, iż „życie nie tylko po to jest, by brać; życie nie po to, by bezczynnie trwać; i aby żyć, siebie samego trzeba dać”, a w rozmowie dla Głosu Seniora dodatkowo zdradza, w jaki sposób tę bezczynność pokonywać, by zachować dobrą kondycję psychiczną i fizyczną.
Skąd u Pana wzięła się miłość do muzyki?
W rodzinnym domu muzykowanie to była czynność zakorzeniona. Na wszystkich uroczystościach, chrzcinach i komuniach śpiewanie stanowiło nieodzowny element, tradycję. Mój dziadek pracował jako organista we wsi Wisła Mała, która wówczas leżała na granicy Austro-Węgier i Prus. Był samoukiem i wielkim miłośnikiem muzyki, a to zamiłowanie przelał na swoje dzieci. Moja mama śpiewała cały czas podczas wszelakich czynności, natomiast tata śpiewał w chórze katedralnym jako bas przez 50 lat. Ja z kolei spędziłem w tym samym chórze około 8 lat – zaczynałem od śpiewania w sopranach, a w pobliżu matury skończyłem jako tenor. Swoją edukację muzyczną zacząłem w wieku 6 lat i teraz jestem absolwentem Podstawowej Szkoły Muzycznej I stopnia w Gliwicach, II stopnia Liceum Muzycznego w Katowicach i na końcu – tamtejszej Akademii Muzycznej im. Karola Szymanowskiego. Można więc śmiało powiedzieć: odkąd pamiętam, muzyka była w moim otoczeniu. A ja zauważyłem również, iż kiedy śpiewałem, to ludzie słuchali.
Zagrał Pan setki koncertów w swoim życiu i nagrał wiele pięknych piosenek. Który występ lub utwór ma dla Pana największe znaczenie i jest sentymentalną podróżą?
Podczas mojej muzycznej drogi zagrałem wiele kluczowych koncertów. Natomiast z perspektywy czasu widzę, iż wszystkie były ważne – choćby te, których moja pamięć nie odnotowała. Dzisiaj podchodzę do występów nieco inaczej, ponieważ za każdym razem wychodzę na scenę z nastawieniem, jakby miał to być mój ostatni raz. Ale nie jestem oryginalny, bo prawdziwi artyści zawsze tak traktują każdy koncert. To kwestia postawy i wychowania wynikających z etosu śląskiego. W moim życiu osobistym praca, wysiłek, powołanie i obowiązek to niezwykle istotne czynniki, które przenoszą się na życie profesjonalne.
Jak już wiemy, wywodzi się Pan z muzykalnej rodziny. Pan również jest wszechstronnie uzdolniony, więc można powiedzieć, iż kariera muzyczna to przeznaczenie. Widzi się Pan w innej roli?
W zajmowaniu się muzyką najpiękniejsze jest to, iż robię coś, co kocham. Ten entuzjazm nie opuszcza mnie do dziś. Natomiast gdybym miał wybrać coś innego, to… byłbym szoferem. Po pierwsze bardzo lubię prowadzić samochód. Dość wcześnie, bo w wieku 15 lat, nauczyłem się jeździć i pokonałem już kilka milionów kilometrów. Mam więc doświadczenie, które też wiele znaczy. Jeżdżę bardzo płynnie, nie przesadzam z gwałtownym używaniem hamulców, zdejmuję nogę z gazu i jestem uważny, dlatego moi pasażerowie śmiało mogą przespać całą trasę.
W piosence Tolerancja śpiewa Pan: „i aby żyć, siebie samego trzeba dać”. Czy to jest przepis na dobre życie? W jaki sposób Pan realizuje te słowa?
Każdy może realizować powyższe słowa poprzez to, czym się zajmuje. Moim zdaniem największą wartością w życiu jest bycie przydatnym i ta pożyteczność ma swoje znaczenie właśnie w społecznym bywaniu. Tego nie widać gołym okiem, ale dostaje bardzo wiele sygnałów, iż jakiś utwór czy koncert miał dla kogoś istotne znaczenie. Niektórzy poznali się na moim występie i są małżeństwem już od 40 lat, inni natomiast byli w kryzysie, ale moja muzyka im w jakiś sposób pomogła. Słysząc te świadectwa, pozwalam sobie mieć przeświadczenie, iż to, co robię, naprawdę przydaje się ludziom.
Wciąż Pan koncertuje. Jaką ma Pan receptę na podtrzymywanie dobrej kondycji psychicznej i fizycznej?
Znaczenie ma dobre, optymalne prowadzenie się. W ostatnich latach zredukowałem liczbę koncertów. Granie i śpiewanie mnie nie męczą, ale wszystko, co jest dookoła – droga, dojechanie na czas, próby, noclegi – staje się dla mnie uciążliwe. Oczywiście to wynika z PESEL-u, ponieważ 20 lat temu choćby nie przyszłoby mi do głowy, iż będę tym zmęczony czy znużony. Zmniejszenie liczby koncertów na razie działa. Niezwykle pomocne jest mieszkanie pod lasem, w otoczeniu przyrody. Na naszą polanę przychodzą łosie, jelenie i sarny, przylatują różne ptaki. Ostatnimi czasy miałem kłopoty z biodrami, więc mało się ruszałem, ale w tym roku zacząłem pływać – uwielbiam to. Przymierzam się też do jazdy na rowerze. Nie ukrywam, iż nie mam duszy sportowca, lubię siedzieć i czytać, ale nie pozostaję bezczynny.
Co by Pan poradził osobom, które w wieku emerytalnym wycofują się z wszelakiej aktywności?
Nie wiem, czy jestem upoważniony do tego, żeby dawać innym rady. Sam osiągnąłem wiek emerytalny, ale nie wybieram się na emeryturę, bo wciąż czuję się na siłach, by pracować. Zobaczymy, jak długo to potrwa. Uważam, iż krzątanina związana z pracą jest warunkiem witalności. Im więcej człowiek się krząta – specjalnie mówię o krzątaninie, a nie o bieganiu czy uprawianiu innego sportu – pośród swoich domowych i zawodowych spraw, tym lepiej. Radziłbym więc nie rezygnować z pracy.