Baśka rosła jak chwast przy drodze — bez troski, bez ciepła, bez zwykłego „jestem przy tobie”. Ubrania dostawała po innych — często tak zniszczone, iż przez dziury widać było jej chude kolana. Buty wiecznie chlupały — albo nasiąknięte wodą, albo z odklejoną podeszwą. Żeby nie bawić się z fryzurami, matka po prostu strzygła ją „na jeża”. Ale włosy i tak sterczały na wszystkie strony, jakby krzycząc o chaosie w jej życiu.
Do przedszkola Baśka nie chodziła. Może i chciałaby — tam, gdzie dzieci, zabawki, ciepło… Ale rodzice mieli ważniejsze sprawy: gdzie zdobyć nową flaszkę. Ojciec z matką pili, kłócili się, bili. Gdzie znikał w poszukiwaniu alkoholu, Baśka chowała się — w piwnicach, na klatkach schodowych. gwałtownie zrozumiała: im mniej cię widać, tym większa szansa, iż wyjdziesz cało. A jeżeli nie zdążyła uciec — potem ukrywała siniaki.
Sąsiedzi współczuli. Narzekali między sobą na Zosię — matkę dziewczynki, która kiedyś była normalna, a teraz związała się z kryminalistą i stoczyła się na dno. Ale najbardziej żałowali właśnie Baśki. Żałowali — ale co mogli? Kto podrzucał jedzenie, kto przynosił starą bluzę, ale jeżeli rzecz była w miarę dobra — matka natychmiast sprzedawała, a pieniądze przepijała. I tak Baśka chodziła — obdarta, bosa, głodna.
Do szkoły poszła późno. I nagle okazało się, iż jest tam jej dobrze. Nauka przychodziła łatwo. Starannie kreśliła litery, zgłaszała się, pożerała każdą książkę, jaką zdołała dostać. W bibliotece zostawała do zamknięcia, przewracając strony jak relikwie. Nauczyciele dziwili się: skąd w tym zaniedbanym, cichym dziecku — takie światło?
Ale klasa jej nie przyjęła. Nie rozumieli. Nie żałowali. Balali się. Zniszczone ubrania, sterczące włosy, milczenie — wszystko to czyniło Baśkę z innej planety. Nie bawiła się, nie śmiała, nie łapała żartów. A przede wszystkim — jej rodzice. Dzieci przedrzeźniały pijaną Zosię i nazywały Baśkę „żebraczką”. I to przylgnęło. Najpierw szeptem, potem głośno. Po kilku latach nikt już nie pamiętał jej prawdziwego imienia.
Nauczyciele, choć widzieli niesprawiedliwość, milczeli. Jedni — z obawy przed „dobrymi” rodzicami uczniów. Drudzy — z bezsilności. Trzeci — bo przywykli. A Baśka chowała się.
Jej schronienie — stary park za szkołą, przy zarośniętym stawie. Tam, pod wiekowym dębem, spędzała wieczory, a czasem choćby nocowała, gdy w domu było szczególnie strasznie. Towarzyszyły jej bezdomne koty i psy. Dzieliła się z nimi jedzeniem, przytulała, rozmawiała. Tam, przy szumie liści, mogła oddychać.
Ojciec umarł, gdy miała czternaście lat. Zamarzł w zaspie, pijany. Na pogrzebie — tylko Zosia i Baśka. Matka płakała, waliła pięściami, wyła, a córka — tylko stała. Bez łez, bez słów. Tylko cicha ulga i wstyd za tę ulgę.
Po śmierci ojca matka zupełnie odleciała. Ataki, krzyki, stracone dni. Często nie poznawała Baśki. Wtedy dziewczyna zaczęła dorabiać — sprzątała klatki, nosiła wodę, robiła porządki. Sąsiedzi rzucali jej drobne. Za te pieniądze kupowała książki medyczne — wierzyła, iż pewnego dnia uleczy matkę.
Tymczasem w szkole zrobiło się jeszcze gorzej. Ktoś się dowiedział, iż Baśka sprząta — i zaczęły się nowe szykany. Szczególnie dokuczała Kinga — klasowa gwiazda, córka zamożnych rodziców.
— Słuchaj, żebraczko! Znowu biegniesz do swoich śmieci? — krzyczała za nią, gdy Baśka pędziła po lekcjach.
Baśka milczała. Uczyła się nie słyszeć. Ale za każdym razem ból osadzał się w środku, jak ciężki kamień.
— Dlaczego oni tak? — szeptała do kundla, który ocierał się o jej nogi. — Czy ja im coś zrobiłam? To sprawiedliwe?..
A potem pojawił się on. Wojtek Nowak. Nowy uczeń. Przystojny, wysoki, ciemnowłosy. Przeprowadził się z rodzicami z Poznania. Sportowiec, mądry, cichy. Wszystkie dziewczyny w szkole zakochały się od pierwszego wejrzenia. Baśka też. Ale to ukrywała. Za każdym razem, gdy przechodził obok, serce podskakiwało, policzki się rumieniły. Modliła się, żeby nikt nie zauważył.
Kinga od razu uznała, iż Wojtek jest jej. Eleganckie ubrania, makijaż, perfumy, wypielęgnowane paznokcie — szła do boju. Nikt nie śmiał z nią rywalizować. Baśka choćby nie marzyła — nie miała nadziei.
Pewnego dnia, spóźniona na lekcję przez atak matki, Baśka weszła do klasy i upuściła swoją książkę medyczną. Kinga podniosła ją.
— Co my tu mamy? „Psychiatria”? Oszalałaś, żebraczko? Tak jak twoja matka?
I Baśka nie wytrzymała. Zaciśnięte usta, by nie krzyczeć, wypadła z klasy. Wpadła na wchodzącego Wojtka. Obrócił się — nie zdążył zrozumieć.
Baśka dobiegła do parku. Do dębu. Rzuciła się w śnieg. Płakała.
Wtedy zobaczyła psa na lodzie. Jak lód pękł. Jak zwierzak wpadł do wody.
Rzuciła się na ratunek. Rozebrała. Pełzła po lodzie. Chwyciła za kark — i sama wpadła. Lodowata woda sparzyła, odebrała oddech. Pies miotał się obok. Baśka próbowała płynąć. Traciła siły. Nagle — czyjeś ręce. Mocne dłonie wyciągnęły ją i psa na brzeg.
Na śniegu stał Wojtek.
— Chodź. Moja matka jest lekarzem. Zmarzniesz. Mieszkamy niedaleko — mówił, ściągając mokrą kurtkę i otulając ją.
Baśka kiwała głową, ledwie rozumiejąc słowa.
Następnego dnia przyszli do szkoły razem.
— Serio?! — wrzasnęła Kinga. — Przecież to żebraczka!
Wojtek spokojnie odpowiedział:
— Żebractwo to stan ducha. A twój — to najbiedniejszy, jaki widziałem.
Kinga cofnęła się. W klasie zapadła cisza. Baśka usiadła w ławce. Po raz pierwszy — nie sama. I po raz pierwszy — nie z opuszczoną głową.
Teraz miała kogośTeraz miała kogoś, kto widział w niej nie “żebraczkę”, ale dziewczynę, która w lodowatej wodę skoczyła, by ratować psa — i własne serce zaczynała ratować od samotności.