Dzisiaj musiałam poprosić teściową, żeby oddała klucze do naszego mieszkania. W końcu przestałam czuć się w nim jak u siebie.
Kiedy się zgodziliśmy, żeby miała swój duplikat, choćby przez myśl mi nie przeszło, iż to może stać się problemem. Byliśmy świeżo po ślubie, pełni entuzjazmu i nadziei. Wierzyliśmy, iż wszystko będzie dobrze – po rodzinnemu, z szacunkiem i sercem.
Mój mąż, Grzegorz, powiedział wtedy:
– Niech mama ma klucz. Na wszelki wypadek. Może będzie trzeba podlać kwiaty, odebrać paczkę…
Skinęłam głową. Chciałam pokazać, iż ufam, iż nie jestem z tych synowych, które od razu stawiają mury. Chciałam być otwarta, nowoczesna.
Na początku było tak, jak mówił. Teściowa pojawiała się rzadko, zawsze uprzedzała, przynosiła swojskie kwiaty, pierogi, świeże ciasto. Pytała, czy czegoś nie potrzeba. Myślałam: „Niech się zaopiekuje, to dla niej ważne, a ja zniosę”. choćby uśmiechałam się szczerze, chcąc być dobrą synową.
Z czasem te wizyty stawały się jednak wspomnieć przerekami. Przestała dzwonić przed przyjściem. Po prostu wkładała klucz do zamka i wchodziła. Kilka razy obudził mnie dźwięk garnków – teściowa była już w kuchni, smakując coś, stukając, robiąc hałas. Pewnego ranka przeszła nieumyta, w swoim szlafroku, a ona siedziała na mojej sofie z filiżanką herbaty.
– Upiekłam szarlotkę, pomyślałam, iż ci się przyda – powiedziała, jakby nic się nie działo.
Milczałam. Znów. Bo „to przecież mama”, bo „ma dobre intencje”, bo „nie wypada”. Mówiłam mężowi:
– Może jednak wspominimy coś jej?…
A on machnął ręką:
– Daj spokój, nie dramatyzuj. Matki są takie. Robi to przecież z miłości…
W środku rosła we mnie gorycz. Z każdą jej wizytą moja przestrzeń malała. Przekładała słoiki w szafkach, wyrzuciła moje stare przyprawy, mówiąc: „To już przeterminowane”. Przyniosła własne ręczniki – „tak mi wygodniej”, a potem choćby kosmetyki: krem, grzebień, szczoteczkę. Jakby to też było jej mieszkanie.
Czułam, iż tracę nie tylko spokój, ale i siebie. Miejsce, które miało być naszym gniazdem, stało się jej dodatkowym pokojem. Byłam jak lokator we własnym domu. A Grzegorz tylko powtarzał: „No ale mamie nie wypada odmówić…”
Punkt zwrotny nastąpił w sobotę. Wstałam wcześnie, zrobiłam kawę, usiadłam w szlafroku przy oknie i pomyślałam: „Wreszcie cisza, mogę być sobą”. Podniosłam kubek – i usłyszałam zgrzyt wspomnieć w zamku. Znów przyszła.
– Witaj! – zawołała radośnie, mijając mnie z torbą. – Przyniosłam ci piernik. Rozgrzeję kawałek!
Ale ja nie chciałam piernika. Nie chciałam jej wizyt, troski, jej głosu i zapachów. Chciałam ciszy. Chciałam – pierwszy raz od dawna – decyzji, kto i kiedy może przekroczyć próg mojego domu.
Tego wieczoru zebrałam się na odwagę. Zadzwoniłam:
– Danuto… proszę, oddaj klucz. To dla mnie ważne.
W słuchawce zaległa cisza. W końcu cichy, urażony głos:
– Myślałam, iż mi ufasz…
Tym razem nie tłumaczyłam się. Bo po raz pierwszy zrobiłam coś nie dla innych, ale dla siebie.
Następnego dnia wręczyła mi klucze. Patrzyła z żalem, z zimnem, z niedowierzaniem. Ale gdy spotkałam jej wzrok, zrozumiałam – granica została wyznaczona. I nie pozwolę jej przekroczyć.
Teraz, kiedy wracam z pracy i sama otwieram drzwi, wiem: w domu czeka na mnie tylko cisza. Moje rzeczy stoją tam, gdzie je zostawiłam. Mój kubek na kuchennej półce. Moja muzyka w głośnikach. Moje życie – bez naruszeń i niezapowiedzianych gości.
Tak, było mi trudno. Ale zrozumiałam: miłość nie usprawiedliwia wtłumaczeń. choćby najbliżsi powinni szanować granice. W końcu znów czuję – to mój dom. A ja jestem w nim gospodynią. I to uczucie jest warte każdej ceny.