Złote serce naszego podwórka

polregion.pl 1 miesiąc temu

**Dziennik – 3 listopada**

Wieczorem, gdy zmrok już otulił Warszawę, wracałem do domu. Ulice tonęły w półmroku, latarnie jak zawsze świeciły nie wszystkie, a na podwórku panowała kompletna ciemność. Przed klatką zwykle stała wielka kałuża, której nie dało się obejść przez zaparkowane samochody. Tego dnia jednak, mimo deszczu, kałuża zniknęła.

Otworzyłem drzwi i obejrzałem się. Światło z klatki padało na mokry asfalt, lśniący jak polerowane szkło. „Nie wydaje mi się. Ciekawe, jak to się stało?”.

Winda czekała na parterze, co też było dziwne. Zwykle wieczorem wisiała na górze. Drzwi rozsunęły się, zapraszając mnie do środka. „No nie… chyba trafiło mi się coś niezwykłego”. Wszedłem, nacisnąłem przycisk i rzuciłem okiem na swoje odbicie w pobrudzonym lustrze.

Patrzyła na mnie zmęczona twarz z przygaszonymi oczami. Odwróciłem wzrok i machinalnie poprawiłem kosmyk włosów wymykający się spod czapki. Wtedy kabina drgnęła i stanęła. Drzwi otworzyły się, wypuszczając mnie na mój piętrowy korytarz.

— Jestem w domu — powiedziałem głośno i kliknąłem włącznik, rozpędzając ciemność.

Pół roku temu odeszła mama. Od tamtej pory mieszkanie wypełniała tylko pustka i wspomnienia. Nie spieszyło mi się do domu, często zostawałem w redakcji dłużej. Reszta zespołu uciekała punktualnie o osiemnastej, ja zaś sprzątałem bałagan, planując kolejny dzień. Koledzy nie lubili mnie, uważali za pedanta i uparciucha. A ja po prostu przywykłem do porządku i efektywności — tego samego wymagałem od innych.

Kiedyś w domu czekała chora mama — nie było czasu w rozczulanie się nad sobą. Przed chorobą uczyła w szkole, wychowywała mnie surowo. Przywykłem robić wszystko na „piątkę”, by jej nie zawieść, choć czasem buntował się we mnie głos: „Po co?”. Teraz sam stałem się równie wymagający.

Miałem w życiu tylko jeden poważny związek. Nie doszło do ślubu — mama już wtedy słabła, nie mogłem jej zostawić, a ona nie chciała mieszkać w jednej kawalerce z chorą teściową. I tak w wieku trzydziestu dwóch lat zostałem sam. W redakcji faceci byli albo żonaci, albo polowali na każdą spódnicę. A poza pracą nigdzie nie wychodziłem. Kiedyś przez mamę, teraz przez zmęczenie i obojętność. Czekał mnie kolejny samotny wieczór z telewizorem w tle.

W sobotę obudziłem się późno, przeciągnąłem się i wyjrzałem przez okno. Podwórko przykryła cienka warstwa śniegu, na której odcisnęły się ciemne ślady. Znaczyło to, iż mróz nie wziął jeszcze ziemi w swoje władanie — śnieg gwałtownie stopnieje. Nagle zapragnąłem przejść po tym białym kobiercu, zostawić własne tropy. gwałtownie umyłem się, zjadłem kanapki i wyszedłem.

Czy trzeba wiele, by poczuć iskrę radości? Śnieg za oknem i dwa wolne dni.

— Wojtku, idziesz do sklepu? Kupisz mi chleb i bułki? — usłyszałem za plecami.

To sąsiadka z pierwszego piętra wychyliła się przez uchylone okno.

— Dobrze. Coś jeszcze? — zapytałem.

— Nie, tylko chleb i bułki. — Okno zamknęło się z cichym trzaskiem.

No cóż, przynajmniej miałem teraz cel. Ruszyłem w stronę osiedlowego sklepu, starając się stąpać obok cudzych śladów.

Gdy oddawałem zakupy, zapytałem sąsiadki, gdzie podziała się kałuża przed klatką.

— Nowy woźny ją rozgarnął. Złota rączka, co?

— A co się stało ze starym? — Nie żeby mnie to obchodziło. Spytałem raczej z grzeczności.

— Zmarł tydzień temu. Wejdź, opowiem ci wszystko — zaprosiła, otwierając szerzej drzwi.

Nie miałem nic lepszego do roboty, więc wszedłem do jej przytulnego, choć zagraconego starociami mieszkania.

— Parę dni temu wracałam z poczty, a na ławce w podwórku siedział jakiś mężczyzna. Smutny, ale nie pijany. Znałam się na pijakach, mój nieboszczyk mąż też lał. Ten wyglądał na człowieka z zasadami. Jak tylko wyjrzałam przez okno — zawsze tam był. A było już chłodno, listopad przecież. Pomyślałam, iż pewnie nie ma gdzie się podziać.

Wyszłam do niego, spytałam, na co czeka. A oczy miał takie… zgaszone. „Chodź do klatki, ogrzejesz się”. Mówię: „Jeśli szukasz roboty, nasz woźny umarł. Patrz, jakie liście się nawiały. Idź rano do administracji, nie marnuj czasu”.

No i patrz, jak teraz czyści. Pracowity, kulturalny, zawsze się przywita. Mieszka w tym składziku. Pewnie naprawdę nie miał dokąd pójść. O, właśnie idzie — skinęła głową w stronę okna.

Po podwórku szedł wysoki mężczyzna, jeszcze młody, ale zarost dodawał mu lat.

Następnego dnia obserwowałem przez okno, jak nowy woźny skrobie kostkę miotłą. Szur-szur, szur-szur. Długo patrzyłem na te monotonne ruchy. Nie wyglądał na zwykłego robotnika. Ciekawość zaczęła mnie rozpierać. niedługo los zetknął nas ze sobą. Wychodziłem wyrzucić śmieci i potknąłem się. Czyjaś silna dłoń złapała mnie za ramię, ratując przed upadkiem.

— Dzięki — powiedziałem, rozpoznając w nim woźnego.

Spod narzuconej na czoło wełnianej czapki (pewnie po poprzedniku) patrzyły na mnie bystre, szare oczy. Nieogolona twarz nadawała mu wyraz przygnębienia.

— Pan nowy woźny? — spytałem, przypatrując mu się uważniej.

— No, w zasadzie tak — mruknął i odszedł.

„Jakiś mruk” — pomyślałem, wrzucając worek do kontenera.

Pewnego dnia, wracając z Biedronki, natknąłem się na niego wynoszącego kartony z tego swojego składzika. Zablokowałem mu na chwilę drogę, przywitałem się i ustąpiłem.

— Słuchaj, czemu ty pracujesz jako woźny? To robota dla emeryta, a ty przecież młody — rzuciłem za nim.

— A ciebie to co obchodzi? — odparł, ledwie odwracając głowę, ale nie zatrzymując się.

— Nic. Po prostu ciekawy.

Nie odpowiedział, całą swoją postawą dając do zrozumienia, iż nie ma zamiaru się przed nikim otwierać, a już na pewno nie przed jakimś bladym molemW końcu, gdy wiosenne słońce rozświetliło nasze podwórko, zrozumiałem, iż czasem szczęście przychodzi właśnie tam, gdzie się go najmniej spodziewasz – w zwykłym szuraniu miotłą po mokrym asfaltcie i w cieple czyjejś dłoni, która już nigdy nie pozwoli ci się potknąć.

Idź do oryginalnego materiału