Kropla wody kapła z kranu w sam środek zaschniętej jajecznicy – tik, tik, tik.
Basia zamarła przy zlewie, ściskając w dłoni gąbkę. Wczorajsza patelnia spoglądała na nią wyrzutem, otoczona żółtymi smugami tłuszczu i okruchami chleba. Obok stał talerz z rozmazanym masłem, filiżanka z osadem po kawie, nóż lepiący się od dżemu. Tomek już odjechał do pracy w swoim zdezelowanym maluchu, zostawiając po śniadaniu ten sam od lat poranny obrazek.
„Znów to samo” – pomyślała Basia i odruchowo zakręciła kurek. Gorąca woda zasyczała na dnie patelni. Basia zmoczyła gąbkę, wycisnęła odrobinę płynu i zabrała się do roboty.
Trzy miesiące temu po raz pierwszy poprosiła Tomka o pomoc przy zmywaniu. Spojrzał wtedy zdezorientowany, jakby zasugerowała mu namalowanie fresków na Wawelu albo naukę chińskiego.
– Baska, przecież to chwila – powiedział, nie odrywając wzroku od telewizora, gdzie leciał mecz. – Pięć minut i po sprawie.
Pięć minut. Każdego ranka. Każdego wieczoru. Basia szorowała patelnię, licząc w myślach: w rok te „pięć minut” uzbiera się w ponad dobę spędzoną przy zlewie.
Patelnia nie poddawała się łatwo. Zaschnięty tłuszcz wymagał wysiłku, szorowania i cierpliwości. Żółtek wżarł się w powłokę teflonową, zostawiając żółte plamy. Basia skrobała uparte ślady, przypominając sobie wczorajszy wieczór: Tomek wyciągnięty na kanapie z telefonem, przewijający memy, gdy ona sama sprzątała po ich wspólnej kolacji.
– Tomku – odezwała się ostrożnie, by nie brzmieć jak krewka teściowa – może umyjesz swój talerz?
Nawet nie podniósł wzroku. Kciuk automatycznie przewijał feed – śmieszne koty, zdjęcia znajomych, reklamy.
– Zaraz… – mruknął roztargniony. – Widzisz, jaki miałem dzień.
Dzień. U niego zawsze był „jakiś dzień”. Projekty się paliły, klienci dzwonili, szef żądał sprawozdań. A ona co – w spa odpoczywała? Basia też pracowała – wprawdzie w małej księgowości, za mniejsze pieniądze, ale osiem godzin dziennie, jak każdy.
Postawiła czystą patelnię na suszarce i sięgnęła po filiżankę. Fusy rozmokły, tworząc brązową papkę. Szorowała porcelanę twardą stroną gąbki, zastanawiając się, dlaczego ta drobiazgowa czynność tak ją uwiera. Nie chodziło przecież o samą robotę – no co, kwadrans. Chodziło o to, iż Tomek po prostu nie widział jej wysiłku.
Dla niego brudne talerze znikały same, a czyste pojawiały się w szafce jak za dotknięciem różdżki. Jak pranie w pralce zmieniało się w wyprasowane koszule na wieszaku. Jak zakupy w lodówce magicznie stawały się obiadem. W jego świecie dom funkcjonował jak oczywistość – jak prąd w gniazdku czy woda w kranie. Włącza światło – jest jasno. Otwiera szafkę – talerz czeka. Wraca do domu – czysto, pachnąco, wszystko na miejscu.
– Potrzebuję pomocy – powiedziała tydzień później, gdy zostawił w zlewie nie tylko talerz, ale cały garnek od bigosu. Trzy litry emaliowanej stali z przyklejonymi do ścian resztkami. – Nie chodzi o pieniądze czy prezenty. Po prostu… żebyś zauważał, ile robię. I żebyś pomagał.
Tomek oderwał wzrok od laptopa, w którym coś pisał. Na twarzy miał szczere zdziwienie, niemal urazę.
– Ale co takiego? Przecież to chwila! Mam palący projekt, klienci zawracają głowę od wczoraj, a ty z jakimś garnkiem…
Chwila. Basia patrzyła na jego twarz – otwartą, lekko zirytowaną, całkowicie szczerą – i rozumiała: naprawdę nie widział problemu. Nie udawał. Po prostu uważał, iż zmywanie zajmuje minutę. Pewnie liczył tak: opłukać talerz – pół minuty, przetrzeć gąbką – kolejne pół. Razem minuta.
Nie liczył, iż najpierw trzeba oczyścić zlew z wczorajszych resztek, odkręcić wodę, odczekać, aż stanie się ciepła, wycisnąć płyn. Potem szorować zaschnięty tłuszcz, płukać, suszyć. A jeżeli talerzy nie jeden, a dziesięć? I garnek, patelnia, kubki, łyżki, deska do krojenia?
Tamtej nocy, leżąc w łóżku i słuchając jego równych oddechów, Basia przewracała w myślach ich rozmowę. Tomek spał, rozwalony na pół łóżka, lekko pochrapując.
„A co, jeżeli po prostu… przestanę?” – przyszło jej nagle do głowy.
Pomysł był tak niespodziewany, iż uniosła się na łokciu. Przestanie zmywać. Nie z zemsty, nie na złość. Po prostu przestanie robić to, co on nazywa „chwilą”. Niech sam zobaczy, ile to naprawdę zajmuje.
Rano zaparzyła sobie kawę w tygielku, zrobiła tosty, zjadła śniadanie – i poszła do pracy, nie tknąwszy zlewu. Tomkowy kubek został na stole obok talerza upstrzonego okruchami i tłustymi śladami.
Przez cały dzień myślami wracała do tej sceny. Wyobrażała sobie, jak Tomek wraca, widzi brudne naczynia… I co? Pozmywa? Wścieknie się? W ogóle nie zauważy?
Wieczorem kubków w zlewie było już dwa – poranny i popołudniowy. Plus talerze po kolacji, sztućce. Tomek nie zareagował – po prostu wyjął czyste naczynia ze szafki, jak zwykle.
– Jak tam? – cmoknął ją w policzek.
– Normalnie – odparła, patrząc, jak wyjmuje jogurt z lodówki i sięga po czystą łyżkę.
Drugiego dnia brudnej zastawy przybyło.
Trzeciego – sterta w zlewie rosła jak stalagmit. Tomek grzebał w szafkach, wyciągając ukryte zapasy. Okazało się, iż mają więcej naczyń, niż Basia przypuszczała.
Czwartego dnia zaczął oszczędzać. Pił kawę i herbatę z jednego kubka. Talerz po śniadaniu opłukiwał i wstawiał z powrotem do szafki.
Piątego dnia sięgnął po kieliszek z babcinego serwisu – socjalistyczny relikt z grubego szkła. Potem ostrożnie wyciągnął talerz ze ślubnego kompletu – tej „Malwy” z pozłacanym brzegiem, używanejNa siódmy dzień Tomek wrzucił wszystkie brudne naczynia do zlewu, sięgnął po gumowe rękawice i – bez słowa – zaczął zmywać, a Basia, stojąc za jego plecami, uśmiechnęła się w duchu, bo wreszcie zrozumiał.