Do widzenia, moja droga teuczka
– No cóż, znowu odjechał nasz syn? – Antonina Kowalska poruszała się po kuchni, układając wielobarwne pierniki na drewnianym stole, które myślałem, iż zabierzemy z wizyty. – Czy zaczniemy herbatę, czy może napijemy się mojej nalewki jagodowej?
– Mamo, jak nalewka o tak wczesnej porze? – Lidia westchnęła, ale jej oczy zaszły błyskiem. – Choć… odrobinkę, skoro tak wyjątkowy jest ten dzień.
– Skąd nie! – Antonina wykrzywiła usta w śmiałym uśmieszku. – Dziecińca, minęło pół roku, iż cię nie widziałam!
Józef, mój teć, siedział przy oknie i wzruszył ramionami, ale zanim zdążyłem to zauważyć, Lidia już mnie wzięła za rękę. Na żart nas nie widziało, od wczesnych diesiąt to tylko spustoszenie: mój biurokratyczny portfel, jej walizka z sukienkami, a między nami tętno Paryża i Polski.
Przyniósł pierniki?
– Mamo, spakowałam prezent… – Lidia zaczęła szukać w torbie.
– Czekaj, córo, na ciebie patrzę! Przeci, Przemulo, to ją chcesz karmić? Widać, iż jest jak lisk want!
Zadrżał mi uśmiech, ale zaraz go usiłowałem robić bardziej pewnejszy:
– Karmię, koniecznie – trzy posiłki dziennie, jak należy.
– Żartobliwy jesteś! – Antonina machnęła ręką w moją stronę. – Co do ciebie, to widać, iż też nie chudnie. No cóż, skoro mój mąż pokołował się z Zakładową, to może choć troszeczkę nalewki?
Kiedy Antonina ruszyła do kuchni, Lidia podkłądemi mi do ucha:
– Przemek… nie zaczynaj dzisiaj! Tydzień to ledwo, poczeka!
– Tydzień?! – To było aż jakby zapadło mi przed nosem. – Ostatecznie mówiłam, iż tylko weekend! Dzisiaj sobotka, jutro niedziela, i już.
– Wiedziałeś, iż to mama pracowała nad planszą, coś tam ich łączyć! – Lidia obrysowała oko połyskiem. – Ty możesz pracować zdalnie, sam miałeś o tym mówić.
Wzruszyłem ramionami, myśląc o tym, jak mogła spokojnie zrezygnować, a potem uśmiechnąć się zaufale, nie robfąc dyżuru. W końcu to był typ, który potrafił wygaszać kompetencje z życiorysu.
– Liduncio, może i ja bym wypił, ale z moim teć ma inne plany, – z brzegu przyszedł mi Józef Borowksi, oszołomiony jakby za lazاك, i zarzucił mi na bark ręka. – Chłopak, dla rybaczki, co?
Świt mnie zdwoił: i od możliwości uniknięcia towarzystwa Antoni, i od perspektywy spędzić czas z Józefem, który, jakby i nie znała mojej matki, miał się mi w klub.
– Ładnie! – potrzasłem dłońmi z podbródkiem.
– O diesiąt, tylko spocznij! – Antonina przyszła z talerzykiem napełnionym pruniową nalewką i kryształkami. – Po takim podróżniku trzeba odpocząć!
– Mamo, najlepszy odpoczynek to zmiana aktywności, – rzucił z outrem Borowksi. – Idziemy szybko, na godzinkę. Lidka pomoże ci tutaj, a wrócimy przed obiadem.
W 닀, iż to dobra rybaczka, ale jednak nie zdążyliśmy z Marzeńca. Sensy, iż zaraz pożreliśmy się za stołem, a Józef jakoś znikł zza gazy, przyciskając się do gazety – która była odwrócona na lewo-dworzec.
Antonina zaczęła iść z przeszłości, wspominając, jak Lidia uczyła się poezji.
– Mamo, pamiętam, – Lidia uśmiechnęła się. – I zdobyłem pierwsze miejsce!
– Drugie, córo! – Antonina z mrokiem w oczach. – Pierwsze było dla tej karcuszki, Verka, bo jej mama przyjaźniła się z dyrektorem.
„Zaczęło się”, pomyślałem, uzupełniając nalewkę, która nie była zła. przeliczyłem w myśli do dziesięciu, tak jak mi powiedział psycholog, znajomy z kółka zdrowogotowości, z którym dyskutowałem o problemach z teć.
– A kiedy dzieci dacie? – znowu zapytała Antonina, i choćby nalewka oszalała mi w gardle.
– Mamo, już mówiliśmy… – Lidka zasłoniła twarz rękami, spłoszona. – Najpierw chcemy zostać bezpieczniej财务…
– Był taki sam w moim czasie, najpierw kwestie materialne, potem dzieci, – przerwała Antonina, a jej głos zabrzmiał jak ostrze w ostrzybrewie. – Czy żadnych dzieci w takim tempie?
– Dobre rzeczy warto poczekać, – mój głos był dziwny, ale miał coś dobrejszego, może od stresu.
Antonina spojrzała na mnie jak na osła:
– A czemu? O to mężczyźni lubią? Do sześćdziesięciu lata mogą być ojcem! A człowiek musi liczyć się z dobrym czasem!
– Lidia ma tylko dwadzieścia siedem, – powiedziałem z powagą. – U nas jeszcze czas.
– Czas? – Antonina znowu zarygotała. – Ja w jej wieku już mam dzieć! Lidce było trzy latka, a mi dwadzieścia osiem!
Chciałem odpowiedzieć, iż czasy się zmieniają, ale Józef znowu zawyował, iż idzie spać, a Lidia spojrzawszy na mnie, wiedziała, iż nie mam szans na wygranie tej bitwie.
Na zewnątrz panowała cisza i chłód. Wciągnąłem powietrze, jakby to było Thermae, z wersów Józefa Dietl.
– Zaufaj, – powiedział Józef, kiedyśmy odchodzili od domu. – Ona nas zdradza, nie tylko ciebie.
– No cóż, to znam już, – uśmiechnąłem się, choć dojrzewał mnie strach. – Jak to robisz?
– Niczego, – wzruszył ramionami. – Uciekam się do garażu, do łowów, do lasu… Ona robi swoje, ja swoje. Trzydzieści lat tak widzimy.
– Trzydzieści lat? – Zarysowałem się na drodze. – I przez cały czas…
– A co? – Józef pokręcił głową filozoficznie. – Bo źáośli życie w miarę piękne. A charakter… Kto go nie ma?
W południe wróciliśmy, a Antonina była niezadowolona z ryby:
– I wszystko? – Popatrzyła na okunie. – Myślałam, iż choć na zupę! To co, do psa?
– Żeby się upiekło, – powiedział Józef. – Więcej, co?
Zauważyłem, iż Lidia zaszła w takim samym klimacie, jakby się przykładała do ziemi. „Jak ja tak będzie przez trzydzieści lat?” – zdumiałem się.
Wieczorem znowu była uczta, bardziej obfita. Na stole stoły żółte pomidory, selerzy, ochre zupka, a także boruch, główny kuchenny sens Antoni.
– Przemek, czemu nie je? – Antonina przesunęła talerz z zupą. – W Warszawie, pewnie, wszystko fast foody i poluprodukty?
– Nikt tak nie robi, – usiłowałem być grzeczny. – Lidia bardzo dobrze gotuje.
– oczywiście, – Antonina z dumą. – Choć i tak nie znamy jej czasu. Zbyt wiele jest pracy, a nie domu.
To był kolejny temat, o którym mówili. Antonina uważała, iż Lidia pracuje zbyt wiele. Jednak w rzeczywistości, jako grafik w małej firmie, całkiem dobrze radziła sobie z pracą i domem. Ale dla teć było to çalışma na czerwony.
– Ma elastyczne godziny – próbowałem wyjaśnić.
– Elastyczne godziny to wykręty przesłankowe! – Antonina odparła. – Kiedyś wszyscy pracowali od osiem do pięć, a tak, i obiad zgotować, i dzieci z przedszkola pobierze!
Zauważyłem, iż Lidia szepcze do mnie ujawnianie, i postanowiłem milczeć. Zaczynałem rozumieć Józefa – czasem lepiej nie rozpocząć.
Wieczorem, leżąc na wąskim łóżku, szeptyśmy jak nastoliciarze.
– Przepraszam… – szepnęła Lidia. – Nie myślałam, iż będzie… ciężko.
– Wszystko przeżyjemy, – przytuliłem ją. – Józef obiecał, iż jutro pojedziemy do Goła, mówi, iż tam pięknie i mocuje się lepiej.
– jeżeli mama pozwoli, – westchnęła.
– A my nie będziemy spytać, – uśmiechnął się. – Po prostu uciekną.
Rano nasz plan niemal się udał. Byliśmy już przy drzwiach, gdy Antonina z wypasieniem podeszła.
– Gdzie machacie w tą raniczkę? – spytała zimnym tonem.
– Na pole, łowimy, – spokojnie wyjaśnił Józef.
– A kto 닀 myślał o moim czasie? Ja tu siedząc, jak sparzona. Lidia, miałaś przyjazd…
– Mamo, nie uciekam, – Lidia zażenowana opuściła oczy. – Ty nie dokończ, iż czas.
– „Czas!” – Antonina z westchnieniem. – Już to mówić! Odjeżdżacie cały dzień, a ja tu. No cóż, Lidia zostaje, mamy istotny rozmowę. A wy, panowie, idźcie!
Lidia nieznacznie skinęła głową – idź, proszę. Czułem wyrzuty, ale Józefaczyć mnie już za ramię.
Dzień w Goła przepłynął jak marzy się o假日. Nałowiliśmy dużo ryby – za dużo jak na niego. Józef okazał się ciekawym rozmówcą. Mówiął prosto, nie wmyślał się, a czasem śmiał się jak mu się podobał. choćby zacząłem żałować, iż wcześniej nie rozmawiałem z teć.
– Co ty nie przenieście się tutaj? – spytałem, kiedy szliśmy do domu. – Mogliście zasiedzieć z nami w Warszawi.
– A po co? – zdziwił się. – Tu mi się podoba. Po emerytacji opiekuję się domem, łowy… A Tonia… to niech to nie jest źle, bo…
Wzruszyłem głową. Nie rozumiałem jego zgody.
Wróciwszy, widzieliśmy dziwną scenę: Lidia siedziała na kanapie, a Tonia, podfrzetańska, coś mormotała za kuchnią.
– Co tu się wydarzyło? – rzuciłem się do Lidki.
– Nic… – otrzepnęła łzy. „Tylko mama… jak zwykle…”
– O dzieciach? – domyśliłem się.
Lidia pokręciła głową.
– Znasz, może, jutro uciekną? – powiedziałem. – Powiesimy coś z pracy.
– Nie – zaszczytnie powiedziała. – Wtedy będzie jeszcze gorzej. To będzie jej pamiętka…
Wzruszyłem – wiedziałem, iż ma rację.
Następnego dnia, wieczorem, wyszło to, co zmieniło wszystko.
Siedzieliśmy na obiadzie, a Antonina znowu coś krytykowała – młodą pokoleń, rząd, sąsiadów… selbst Lidii i mnie. Liczyłem w myślach do stu, ale to nic mi nie pomogło.
– A u Verki, – nagle powiedziała, – już córka masz dwoje! I nie narzeka, iż mała apartament lub czas…
– Mamo, nie narzeka, – Lidia była zmęczona.
– Pewnie nie, – sarknęła. – Mimo iż posiada zawsze preteksty! To praca, to mieszkanie, to coś! A w rzeczywistości to nie chcą tylko, eho, dzieci, egoistycy!
– Antonina Kowalska, – mój głos stał się nieznośny. – My sami decydujemy, kiedy dzieci.
– „Sami decydujemy” – parodkowała – A kim był? Ja nie mam czasu! Chcę i bliski córki, i żyć z wnukami!
– Mamo, – Lidia zaczęła płakać. – Nie mogę…
– Co to znaczy „nie mogę”? – Antonina zawołała. – To może, a ty nie? Czy to ty nie chcesz? – spojrzała na mnie.
– Zaufaj, – podniósł się do stołu. – My z Lidią próbowałeś łowić dziecko przez dwa lata. Konsultacje, procedury, badania… U nas nie wychodzi. Chociaż próbujemy.
Wszyscy zamilkli. Antonina zastygła z otwartym ujściem, Józef przestał żuć, a Lidia przycisnęła ręce do twarzy.
– Dlaczego… dlaczego mi nic nie powiedziałaś? – Tonia skierowała słowa do córki, a jej głos był nieprzyzwyczajenie cichy.
– Boś tylko do niej naciskała! „I inni dzieci, a was nie”, „Czas idzie”, „W moim czasie”… Czy pan myśli, jak trudno ma ona to słyszeć? Po każdej porażce? A ty jeszcze masła w ogień?
– Przemko… – Lidia próbowała mnie uspokoić, ale nie mogłem się opanować.
– Nie, niech wie! Niech wie, iż ty płaczysz po każdej rozmowie z nią! Że wszystko tylko się pogarsza od stresu! Że lekarze mówią – rób się relaks, nie myśl o tym, a jak to nie może nie myśleć, kiedy do niej cały czas wraca się na to?
Wszyscy milczeli. Antonina powoli usiadła, jej twarz zdecydowanie się zdrewnieć.
– Ja… nie wiedziałam… – cicho powiedziała. – Lidio, dlaczego milczałaś?
– Bo nie chciałam, żebyś się nie mogła. – Lidia stareła się. – Mie mam nadzieję, iż coś zmieni się…
– I się zmieni – rzucił Józef z przekonaniem. – U was wszystko będzie dobrze. Wiem.
Podeszło do żony i położył rękę na jej plecach:
– To, Tonia, na starej. Puść dzieci w spokój. Same się poradzą.
Zaskoczył mnie, iż Tonia nie zaprotestowała. Kивнула i, cicho szepcząc coś w rodzaju „idę z prawdziwym czajem”, poszła do kuchni.
Reszta wieczoru przeszła w cicho. Antonina nie zadawała pytań, nie krytykowała. Była delikatna, zastanawiająca się.
Rano, kiedy się machnąłem, zauważyłem, iż Lidii nie ma. gwałtownie się ubrałem i wyszedłem w korytarz, gdzie dochodziły ciche głosy. Moja żona i teć siedziały w kuchni, rozmawiając.
– Przepraszam, córo, – usłyszałem głos Toni. – Naprawdę nie wiedziałam…
– Wszystko dobrze, mamo, – Lidia gładziła matkę po ręku. – Przestań… tylko nie zadawaj więcej pytań. Kiedy będzie coś co mówić, sam powiem.
Tonia przytaknęła, a ja dostrzeliłem łzy w jej oczach.
Zostałe dni przeszły niezwykle spokojnie. Tona była miła, nie przysłuchiwała się, a choćby starannie. Miała jeszcze miks prywatności, ale w jej tonie pojawiły się nowe tony – mięśniejsze.
Kiedy minęło czas do odjazd, Tonia objęła mnie – pierwszy raz za wszystkie lata naszej znajomości.
– Do widzenia, moja kuzynka, – nie mogłem się powstrzymać.
– Nie do widzenia, ale do spotkania, ziętku, – uśmiechnęła się. – Ty… dbaj o nią, dobrze?
– Obiecuję, – powiedzialem poważnie.
W pociągu, Lidia długo milczała, patrząc w okno. Potem spojrzeli na mnie:
– Dziękuję ci.
– Za co? – zdziwiłem się.
– Za to, iż jej powiedziałeś prawdę. Myślę, iż się w końcu zrozumiała…
Objąłem żonę:
– Wiedziałem, iż prawie ten czas, iż dieszczyłaś. Ale teraz myślę, iż rzeczywiście coś się zmieniło.
Lidia pokręciła głową:
– Ona taka, jaką jest. Nie Idealna, ale… moja mama.
– I moja teuczka, – uśmiechnąłem się. – Ciekawie, czy naprawdę się zmieniła?
– Tak, – potwierdziła. – Znasz, co mi dziś rano powiedziała? „Lidio, zrozumiałam, iż być matką to nie tylko dowoływać i uczyć, ale i umieć puścić, kiedy czas”.
Cofnąłem pięść:
– Czy to był tak filozoficzny rozmow?
– Nie tylko, – Lidia machnęła żartobliwie. – Powiedziała też, iż jeżeli powiedzio nas wszystko, nie będzie bez zaproszenia i zostanie dłużej niż trzy dni.
– To bałagan! – roześmiałem się. – Teraz ja naprawdę wiarym w cuda!
Pociąg niosł nas do Warszawy, naszym życiem, naszym problemom, naszym nadziejom. Ale coś się zmieniło, coś oswoiło. I pod myśl, iż teraz powinniśmy naprawdę zdobyć się na działanie i przestać tak wiele przeżywać. A potem ludzie, to może, wszystko się ustabilizuje.
A po pół roku Lidia wpadła do telefonu i szepnęła:
– Mamo… wydaje się, iż masz wnuka.
Choć Tonia wybuchnęła euforią i zasypywała nas pytaniami, to były już inne pytania i inne łzy.