Zbyt wiele troski
Obudził mnie zapach smażonej cebuli i dziwny dźwięk. W pokoju było ciemno, ale za ścianą słychać było brzęk garnków i bulgotanie.
— Szósta rano, serio? — mruknąłem, przecierając oczy.
W kuchni, w czerwonym fartuchu z napisem „Królowa kuchni”, stała teściowa — Krystyna Nowak. Zręcznie przewracała kotlety na wielkiej patelni, przy tym głośno nuciła „Hej, sokoły”.
— Dzień dobry, Mikołaju! — zawołała wesoło, choćby się nie odwracając. — Postanowiłam was dziś porządnie nakarmić! Kotlety domowe! Bez bułki tartej, jak lubi Zosia!
— Zosia śpi — próbowałem się uśmiechnąć. — I ja też spałem. Dzisiaj sobota.
— Co ty, kochanie! Kto rano wstaje, temu Pan Bóg daje! Ja o piątej już wstałam, szybki prysznic, a potem biegłam po podwórku — ruch to zdrowie, wiesz? A potem pomyślałam: trzeba zrobić coś smacznego!
Powoli nalałem sobie kawy. Gdy pierwszy łyk trafiał do gardła, do kuchni wpadła moja matka — Janina Kowalska — w legginsach i z matą do jogi pod pachą.
— Mikołaj, dzień dobry! Nie zapomniałeś? Dzisiaj idziemy na pilates!
— Janino — Krystyna uśmiechnęła się z nutką ironii — już wróciłaś?
— Tak! — odparła moja matka z werwą. — Obiegłam okolicę, sprawdziłam, gdzie można kupić świeże warzywa, i znalazłam studio jogi! A propos, Krysiu, kotlety o tej porze to przesada. Wiesz, ile tam tłuszczu?
— Spróbowałabyś, zanim ocenisz — teściowa zrobiła krok w jej stronę. — To pierś z kurczaka, żadnego tłuszczu. Zosia je uwielbia od małego, zawsze w sobotę dla niej smażę.
— A Mikołaj nie je smażonego! — ostro odcięła się Janina. — Ma wrażliwy żołądek, od dziecka gotowałam mu tylko na parze.
Zatopiłem twarz w dłoniach.
To piekło. Domowe piekło.
Wieczorem w łazience rozegrała się scena numer dwa.
— Dlaczego moja gąbka leży na podłodze?! — wrzasnęła Krystyna.
— Może dlatego, iż twoją gąbką zrzuciłaś wszystkie inne? — nie pozostawiła tego Janina.
— Ja?! U mnie wszystko ładnie! To twoje kremy i mikstury zalewają półki! Nie mogę choćby otworzyć szafki!
— To ziołowe toniki!
— To śmieci, Janino! Śmieci!
Zamknąłem laptop. Praca była niemożliwa.
— Zosiu — szepnąłem do żony. — Musimy porozmawiać.
— Nie teraz — machnęła ręką. — Gram w grę, jestem w finale.
— Zosiu — wstałem. — Albo teraz, albo przeprowadzam się do drewutni.
Wstrzymała grę i westchnęła:
— O czym?
— O tym, iż w naszym domu mieszkają dwie kobiety, które uważają, iż to ich kuchnia, ich łazienka i ich ja.
— To tylko chwilowe…
— To już trzeci tydzień — syknąłem przez zęby. — Przestałem pić kawę, bo w kuchni trwa wojna. Nie mogę skorzystać z łazienki, bo sedes jest zajęty przez słoiki. Wczoraj twoja mama poukładała moje książki według rozmiaru. A moja anulowała nasz Netflix, żeby oglądać „Taniec z gwiazdami”.
— Ale one chcą dobrze…
— Tak, jasne — wstałem. — Jutro spalą się nawzajem na stosie z moich ulubionych powieści.
Następnego ranka wybuchła wielka bitwa.
Krystyna zaczęła gotować swój „legendarny” barszcz. Janina, dowiedziawszy się o tym, wyciągnęła swój as z rękawa — „zupę warzywną bez soli i tłuszczu”. Obie zaczęły równolegle szatkować kapustę.
— Mój barszcz Zosia zawsze zjada! Z chlebem i śmietaną! — oznajmiła Krystyna.
— Bo od dziecka ją do tego przyzwyczaiłaś! — odparowała Janina. — W jej wieku trzeba jeść zdrowo! Zdrowie jest ważniejsze niż smak.
— A miłość matki ważniejsza niż twoje fitnessy!
— Fitness to zdrowie! A twój barszcz to zawał w misce!
Nie wytrzymałem:
— Dość! Ja też mam swoje preferencje, i nie jem ani barszczu, ani bezsmakowej zupy! Gdzie moje płatki?
— Wyrzuciłam, pełno tam konserwantów — odpowiedziały obie jednym głosem.
— Co…?
Wyszedłem z kuchni. Na zewnątrz mżył deszcz. Włożyłem kurtkę, szturchnąłem psa i ruszyłem przed siebie.
Po godzinie dogoniła mnie Zosia. Jechała na rowerze, z parasolem i termosem kawy.
— Zrozumiałam — powiedziała. — To przesada.
— Tak myślisz? — nie patrzyłem na nią.
— Pogadam z nimi.
— Nie gadaj. Działaj.
Tego wieczoru zwołałem „naradę rodzinną”. Przy stole zebrali się wszyscy.
— Szanowne mamy — zacząłem. — Bardzo was kochamy. Ale mieszkanie z wami pod jednym dachem to jak wpuszczenie lwa i tygrysicy do jednej klatki.
— Kto tu jest tygrysicą?! — oburzyła się Krystyna.
— Oczywiście ja jestem lwem — ripostowała Janina.
— Stop! — Zosia uniosła ręce. — Mamy rozwiązanie. Mamy domek gościnny. Ale tylko jeden. Dlatego proponujemy… rotację.
— Co?! — obie zmrużyły oczy.
— Każda z was będzie mieszkać w domku na zmianę. Tydzień tu, tydzień tam.
— Ale ja nie mogę bez kuchni! — zaprotestowała Krystyna.
— Tam jest kuchenka — powiedziała Zosia.
— A ja nie mogę bez wanny z solą — wtrąciła Janina.
— Tam jest prysznic i można postawić dyfuzor — spokojnie odparłem.
— Nie zgadzam się! — prawie jednocześnie krzyknęły obie.
— W takim razie wyprowadzacie się. Obie. Na zawsze.
— To szantaż! — stwierdziła Krystyna.
— To wolność — odparła Zosia.
Następnego ranka w domu pachniało kawą. Jedną. Bez kotletów.
Wyszedłem na taras. Siedziały tam obie mamy, w kocach, z kubkami herbaty.
— Zdecydowałyśmy. Będziemy się zamieniać — oznajmiła Krystyna.
— Ale następnym razem ja pierwsza w domu — dodała Janina.
— Dlaczego ty?! — zżymnęła się teściowa.
— Bo jestem starsza!
— Ty…
— MAMY! — uniosłem rękę. — Albo się dogadacie, albo wynajmę sobie mieszkanie i zamieszkam tam sam. Z psem. I matą do jogAle zanim zdążyłem dokończyć myśl, w drzwiach stanął dziadek Marian z walizką i uśmiechem od ucha do ucha, oznajmiając, iż przyjechał na tydzień – a może i dłużej.