Zbyt długo żyłam dla innych Teraz chcę wybrać siebie.
Czasem człowiek budzi się w środku codzienności i nagle zdaje sobie sprawę, iż cudze głosy brzmiały w jego głowie głośniej niż jego własny zbyt długo. Tak właśnie stało się ze mną. Nazywam się Ewa Kowalska, mam czterdzieści pięć lat, mieszkam w Lublinie i, jak banalnie by to nie zabrzmiało, dopiero teraz zrozumiałam, iż prawie pół wieku żyłam według czyichś obcych zasad. Nie swoich. A ból z tego ciężki, tępy, nieustający.
Ostatnio spotkałam się ze swoją szkolną przyjaciółką, Agnieszką. Nie widziałyśmy się prawie dziesięć lat, a to spotkanie stało się dla mnie punktem zwrotnym, prawdziwym impulsem do refleksji. Długo rozmawiałyśmy o życiu, o dzieciach, o rozczarowaniach. I nagle usłyszałam siebie kobietę, która żyje nie tak, jak chce, ale tak, jak jej kazano. I która już tego nie akceptuje.
Wszystko zaczęło się w dzieciństwie. Moi rodzice porządni, surowi, uparci zawsze wiedzieli lepiej, co dla mnie dobre. Decydowali o wszystkim: z kim się przyjaźnić, gdzie iść na studia, czym się zajmować, kogo słuchać. Marzyłam o prawie, ale mama i tato uznali, iż filologia będzie lepsza, i pewnego dnia, bez mojej wiedzy, złożyli dokumenty na odpowiedni wydział.
Zdałam. I od tamtej pory krok po kroku szłam cudzą ścieżką. Uczyłam się bez pasji, bez chęci. Zdawałam kolokwia i egzaminy, nie rozumiejąc, po co mi to. Ale rodzice byli dumni. Byłam grzeczną córeczką z wyższym wykształceniem.
Pracę też znaleźli mi sami w zwykłej szkole jako nauczycielka języka polskiego. Wstrząsała mną myśl, iż całe życie będę tłumaczyć zasady interpunkcji dzieciom, które choćby nie patrzą w oczy. Ale poszłam. Bo zawsze szłam tam, gdzie każą.
A potem pojawił się Marek. Kolega ze szkoły. Nauczyciel w-fu. Oświadczył się, a ja zgodziłam się. Nie z miłości, ale by wyrwać się spod rodzicielskiej kurateli. Widziałam w nim szansę na wolność. Jakże się myliłam. Tylko zmieniłam klatkę.
Życie z Markiem było ciężkie. Był ostry, despotyczny, nie znosił sprzeciwu. Ja byłam dla niego sprzątaczką, kucharką, kobietą na zawołanie. Każda próba rozmowy o uczuciach, szacunku, wolności wyśmiewana. Znosiłam to. Bo nie wiedziałam, jak nie znosić. Bo od dziecka byłam przyzwyczajona milcz, nie dyskutuj, dopasuj się.
Jedynym światłem była córka. Moje ocalenie, moja ucieczka. Dałam jej wszystko, czego ja nie miałam: troskę, wsparcie, wolność wyboru. Wychowywałam ją z myślą: tylko nie powtórz mojego życia. Gdy była jeszcze w piątej klasie, zaczęłam odkładać pieniądze, chowając je przed Markiem, by w przyszłości dać jej szansę.
Po siódmej klasie wysłałam ją na naukę do Anglii. To nie było łatwe. Dorabiałam, szyłam nocami, odmawiałam sobie wszystkiego, ale najważniejsze ona się uczyła, rozwijała, żyła. Teraz studiuje na jednej z londyńskich uczelni. Jest silna, mądra, niezależna. I mówię jej: zostań tam, żyj tak, jak chcesz. Dla tego znosiłam wszystko.
Wspierała mnie ciocia jedyna osoba, która naprawdę mnie rozumiała. Nie miała dzieci i stała się moim cichym aniołem stróżem.
A teraz teraz stoję przed lustrem i po raz pierwszy od czterdziestu pięciu lat pytam siebie: Czego JA CHCĘ? Nie moi rodzice. Nie mój mąż. Nie społeczeństwo. Ja.
I znam odpowiedź. Chcę wolności. Chcę żyć w spokoju, czytać ukochane książki, pracować tam, gdzie czuję się dobrze, a nie gdzie kazano. Chcę znów haftować, jak za młodu. Chcę wynająć mieszkanie, odejść od Marka, zaczDziś odważyłam się i zadzwoniłam do prawnika czas zacząć walczyć o swoje.