— Nie, Władysławie Kazimierzowy! Nie i tyle! — uderzyła pięścią w stół Bożena, przez co filiżanki na spodkach zadzwoniły. — Mam dość! Już dłużej nie wytrzymam!
Teść zaskoczony uniósł brwi, odłożył gazetę.
— Bożenko, o co chodzi? Co się stało?
— A to, iż nie jestem waszą służącą! — synowa wstała, ręce w boki. — Twoja matka całe dni tylko rozkazuje, jakbym była od tego! A ty nic!
Wanda Zygmuntowa, teściowa, weszła akurat do kuchni, usłyszała krzyk.
— Co się tu dzieje? Bożenko, czemu wrzeszczysz na cały dom?
— Proszę! — Bożena wskazała palcem na teściową. — To jest właśnie to! „Bożenko, skocz po chleb”, „Bożenko, ugotuj barszcz”, „Bożenko, umyj podłogi”! Co ja jestem, wasza pokojówka?
Wanda Zygmuntowa zacisnęła usta, usiadła przy stole.
— A kto według ciebie? Ja jestem stara, chora, Władek w pracy od rana do wieczora. Ty młoda, zdrowa…
— Ja też pracuję! — przerwała Bożena. — W sklepie stoję po osiem godzin, nogi bolą, a wracam do domu i znowu gotuj, sprzątaj, pierz!
Władysław Kazimierz podrapał się po głowie, spojrzał to na żonę, to na matkę.
— Mamo, może Bożena naprawdę jest zmęczona…
— A, więc tak! — zżymnęła się Wanda Zygmuntowa. — Teraz i ty przeciwko mnie! Własną matkę za jakąś tam…
— Za jakąś tam?! — zagotowała się Bożena. — Jestem żoną twojego syna, tak nawiasem mówiąc! I urodzę mu dzieci, jak Bóg da! A ty mnie „jakąś tam” nazywasz?
Teściowa odwróciła się do okna, milczała. Władysław Kazimierz wstał, podszedł do żony.
— Bożenko, no nie trzeba od razu tak. Mama jest starsza, jej ciężko samotnie…
— A mnie łatwo, da? — Bożena odsunęła się od męża. — Słuchaj, Władek, powiem ci szczerze: albo coś się zmienia, albo ja się stąd wynoszę!
Zapadła cisza. Wanda Zygmuntowa powoli się odwróciła.
— A dokąd ty się wyniesiesz? Do swoich rodziców może? Tam będą cię z otwartymi ramionami czekać?
Bożena zbladła. Miała trudne relacje z rodzicami, zwłaszcza z ojcem, który wciąż nie mógł jej wybaczyć za małżeństwo.
— Znajdę sobie gdzieś, nie martw się!
— Bożenko, nie gadaj głupstw! — Władysław złapał żonę za rękę. — Jesteśmy rodziną. Musimy się dogadać.
— Właśnie o to chodzi! — Bożena wyrwała rękę. — Dogadać się! Więc słuchajcie moich warunków.
Wanda Zygmuntowa prychnęła.
— No proszę! Warunki sobie stawia! W moim domu!
— W naszym domu! — poprawiła Bożena. — Władek, powiedz matce, iż to też nasz dom!
Władysław Kazimierz zmieszał się. Dom był formalnie na matce, odziedziczyła go po rodzicach. Ale od ślubu mieszkali tu razem, nie mieli innego wyjścia.
— Mamo, no technicznie…
— Żadnych technicznie! — odcięła Wanda Zygmuntowa. — Dom jest mój, i u mnie rządzą moje zasady!
— Dobrze! — Bożena podeszła do szafki, wyjęła notatnik i długopis. — Więc zapisuję. Pierwszy warunek: gotuję obiad co drugi dzień. We wtorki, czwartki i soboty gotujesz ty albo Władek.
— A to dlaczego? — oburzyła się teściowa.
— Bo nie jestem kucharką! — Bożena coś zapisała w notatniku. — Drugie: sprzątamy na zmianę. Tydzień ja, tydzień wybierzesz ty.
— To już wcale sobie nie żałujesz! — wstała Wanda Zygmuntowa. — Władek, ty to słyszysz?
Władysław Kazimierz siedział, spuściwszy głowę. Było mu głupio, ale i żonę rozumiał. Matka naprawdę czasem za dużo wymagała od Bożeny.
— Trzeci warunek — ciągnęła Bożena — nikt nie wchodzi do naszego pokoju bez pukania. I nikt nie rusza moich rzeczy.
To był drażliwy temat. Wanda Zygmuntowa miała zwyczaj sprzątać w całym domu, łącznie z pokojem młodych. Przestawiała rzeczy Bożeny, czytała listy od przyjaciółek, choćby meble przesuwała, jak jej się podobało.
— A jeżeli będę chciała odkurzyć? — spytała teściowa.
— Zapytaj wcześniej. Zastukaj, poproś o pozwolenie — Bożena zanotowała coś jeszcze. — I czwarte: raz w tygodniu idziemy z Władkiem do kina albo do znajomych. Sami, bez ciebie.
— No, to już przesada! — warknęła Wanda Zygmuntowa. — Odrywasz mi syna!
— Nie odrywam! Chcę spędzać czas z mężem! Normalne małżeństwa tak mają!
Władysław Kazimierz podniósł głowę.
— Mamo, no przecież to logiczne. Jesteśmy młodzi, czasem chcemy gdzieś wyjść…
— O, widzisz go! — Wanda Zygmuntowa załamała ręce. — Wszyscy przeciwko mnie! No dobrze, zapisuj sobie dalej swoje warunki!
Bożena spojrzała na teściową uważnie. W jej głosie brzmiało coś w rodzaju zagubienia, może choćby żalu.
— Wando Zygmuntowo, nie chcę nic przeciwko wam. Po prostu chciałabym, żebyśmy żyli spokojnie.
— Spokojnie… — teściowa ciężko opadła na krzesło. — A jak ja mam żyć spokojnie, jeżeli syn się ode mnie odwróci?
Bożena odłożyła długopis, usiadła naprzeciwko.
— Nikt się nie odwraca. Ale rozumiecie, ja też mam prawo do swojego miejsca w tym domu. Nie jestem tu obca.
— Nie obca, to nie obca, ale nie rodzina jednak — mruknęła Wanda Zygmuntowa.
— Dlaczego? — zdziwiła się Bożena. — Jestem waszą synową. Teraz jesteśmy rodziną.
— Rodzina… — teściowa pokręciła głową. — Rodzina to krew. A ty… ty przyszłaś z zewnątrz. Dzisiaj tu, jutro gdzie indziej…
Władysław Kazimierz wstał.
— Mamo, dość! Bożena jest moją żoną. Więc i twoją córką. Kropka!
— Córka… — Wanda Zygmuntowa westchnęła. — Dobrze. Skoro córka, to niech będzie córką. Tylko córki też słuchają matek.
— Słuchają, ale nie we wszystkim — odpowiedziałą Bożena. — I nie jak służące.
Cisza się przedłużała. Władysław Kazimierz chodził”A w pokoju obok Wanda Zygmuntowa uśmiechnęła się pod nosem, myśląc, iż może w końcu w tym domu zapanuje prawdziwy spokój.”