Jadwiga Nowak przez wiele lat mieszkała samotnie w przytulnym dwupokojowym mieszkaniu na starym osiedlu w Lublinie. Dom był ciepły, sąsiedzi życzliwi, a cała okolica znajoma do ostatniego szczegółu. Z wiekiem coraz rzadziej wychodziła, najczęściej tylko na spacer po podwórku, gdzie każdy ją znał — i młodzi, i starzy. Owdowiała wcześnie, ale nie narzekała. Wychowała córkę Anię, dała jej wykształcenie, pomogła z mieszkaniem, gdy ta wyszła za mąż.
Ania z mężem żyli całkiem nieźle, wychowywali synka Krzysia, a Jadwiga widywała ich głównie przy okazji świąt czy urodzin. Nie miała pretensji — rozumiała, iż młodzi mają swoje życie. Wszystko zmieniło się, gdy mąż Ani odszedł. Zostawił ją dla innej, zrzucając na nią wychowanie syna i górę nieopłaconych rachunków.
Z początku córka trzymała się dzielnie, ale w końcu się załamała. Pieniędzy zaczęło brakować, Krzysia trzeba było posyłać do szkoły, a sama Ania chciała czasem wyglądać i ubrać się jak kobieta. Któraś z przyjaciółek wtedy podpowiedziała: niech mama sprzeda mieszkanie i zamieszka z wami. Dobry pomysł — dla niej towarzystwo, dla ciebie pomoc. Ania nie długo się zastanawiała i przekonała matkę. „Po co nam dwie kawalerki? Jesteśmy rodziną.” Krzyś będzie pod opieką, pieniądze ze sprzedaży mieszkania na naukę — wszyscy wygrywają.
Jadwiga, choć z wahaniem, zgodziła się. Sprzedała swoje mieszkanie, oddała córce całą sumę, spakowała skromne rzeczy i przeprowadziła. Pierwsze miesiące układały się, jak sobie wymarzyła — gotowała, sprzątała, odbierała wnuka ze szkoły. choćby wychodziła na podwórko, opowiadając sąsiadkom, jak to dzieci o niej pamiętają, przygarnęły, otoczyły opieką. Sąsiadki słuchały, a wielu z nich, szczerze mówiąc, zazdrościło — kto nie chciałby być potrzebnym swoim na starość.
Lecz już po kilku miesiącach euforia zamieniła się w łzy.
Ania po rozwodzie stała się nerwowa. I wyładowywała to na Jadwidze. Jakby to matka była winna, iż mąż okazał się zdrajcą. Najpierw były drobne pretensje: „Po co gotujesz rosół, skoro chciałam schabowe?!” „Znowu tak posprzątałaś, iż nic nie mogę znaleźć!” Później przyszło milczenie, krzyki, trzaskanie drzwiami. „Nie wychodź z pokoju, kiedy mam gości” — rzuciła pewnego dnia córka. I wtedy stało się jasne — Jadwiga w tym domu nie była już ani matką, ani gospodynią. Była intruzem.
Krzyś, widząc zachowanie matki, zaczął traktować babcię z coraz większą obojętnością. Opryskliwie odpowiadał, a w końcu przestał choćby mówić „dzień dobry”. Jakby zaraził się tą niechęcią.
A przecież myślała, iż wnuk stanie się sensem jej życia. Że będą czytać książki, chodzić do parku, rozmawiać o szkole. Zamiast tego — pustka. I ten dławiący ból, który wracał co wieczór.
Płakała po cichu. Nikomu się nie zwierzała. Tylko czasem, wychodząc na podwórko, siadała na ławce i szeptała starym znajomym o tym, co ją dusi od środka. I za każdym razem powtarzała to samo: „Dziewczyny, nie popełniajcie mojego błędu. Lepiej samotnie, ale w swoim mieszkaniu, niż w 'rodzinie’, gdzie jest się tylko ciężarem.”
Teraz Jadwiga żyje jak sublokatorka. Bez prawa głosu. Wszystko, co mogła dać, dawno się skończyło. Pieniądze ze sprzedaży mieszkania rozeszły się bez śladu. Jej pomoc przestała mieć znaczenie. Został tylko stary pokój z narzutą, którą kupiła jeszcze przed przeprowadzką.
Nie chwali się już, nie uśmiecha. Tylko patrzy przez okno, wspominając, jak kiedyś z Anią smażyły racuchy, jak słuchała jej śmiechu, jak całowała wnuka w czoło. Wtedy była prawdziwa rodzina. Teraz — tylko ściany i obce spojrzenia.
Co się stało? Dlaczego tak wyszło? Jadwiga nie wie. Może to córka jest nie ta? A może prawdziwe jest to przysłowie, iż „z bliska i ryba śmierdzi”. Dopóki żyły osobno, było między nimi ciepło i szacunek. Wystarczyło zamieszkać pod jednym dachem — i wszystko zniknęło.
I każdego dnia zadaje sobie to samo pytanie: czy to jest ta wdzięczność za życie, za pomoc, za miłość? Czy może sama jest winna, iż uwierzyła w iluzję bycia potrzebną?
Oto taka gorzka historia. Cicha. Bez awantur. Ale z bólem, który tłumi głośniej niż krzyk.