„Zamieniłaś moje święto na… psa?!” – jak śmierć pupila obnażyła prawdę o relacjach z teściową
Minęły już ponad dwa tygodnie od tamtego dnia. Dla niektórych był to powód, by się wystroić, przyjmować życzenia i zaprosić gości… Dla mnie stał się dniem prawdziwej straty. Smierć nie wybiera momentu. Tym bardziej nie sprawdza kalendarza cudzych świąt.
Tego dnia umierał Burek. Nasz pies. Członek rodziny. Ten, który mieszkał z nami osiem lat, dzielił z nami euforii i smutki. Był ciężko chory. Tydzień wcześniej weterynarz postawił straszną diagnozę – nowotwór w ostatnim stadium. Wiedzieliśmy, iż koniec jest bliski. Ale to nie uśmierzało bólu.
A potem nadszedł ten dzień. Urodziny mojej teściowej.
Od razu wiedziałam, iż nie pojadę. Po prostu nie byłam w stanie. Nie mogłam zostawić umierającego stworzenia, które patrzyło na mnie wiernymi oczami i prosiło, bym została przy nim.
Mąż – Tomek – pojechał sam. Sam nalegał:
– Powinszuję mamie, powiem, iż jesteś chora. Zostań z Burkiem. Nie powinien odchodzić sam.
Zadzwoniłam do teściowej. Złożyłam życzenia. Słownie. Bez tortu, bez uśmiechu. Nie potrafiłam mówić wesoło – głos mi drżał. Ale byłam grzeczna. Przynajmniej starałam się.
Tego samego wieczoru Burek odszedł. Gdy Tomek siedział przy świątecznym stole, słuchał toastów i patrzył, jak matka rozpakowuje prezenty, ja trzymałam jego łapę. Głaskałam po głowie. Szeptałam:
– Dziękuję ci. Za wszystko.
Nie zadzwoniłam do Tomka. Nie chciałam psuć wieczoru. Dowiedział się, gdy tylko przekroczył próg. Długo siedzieliśmy w objęciach. Płakaliśmy. Milczeliśmy. Żegnaliśmy się.
Dwa dni później zadzwonił telefon.
– No? – ostry głos teściowej. – Czekam, aż w końcu pojawi się u ciebie sumienie! Nie dzwonisz, nie przepraszasz, iż nie przyszłaś. Zrobiłaś mi święto z „dziurą”!
– Umarł nam Burek. Nie mieliśmy głowy do świętowania… – cicho odpowiedziałam.
– Wielka mi strata, pies! choćby nie rasowy! Dla jakiejś kundelki odmówiłaś najważniejszego dnia! To brak szacunku! To chamstwo! To ty nastawiasz mojego syna przeciwko mnie!
Po prostu odłożyłam słuchawkę. Nie było o czym rozmawiać.
Z matką męża zawsze miałam napięte relacje. To kobieta, która uważa, iż ma zawsze prawdę po swojej stronie. Skoro wychowała takiego „złotego” syna, to może wszystkim rozkazywać.
Sześć lat milczałam. Znosiłam. Każde jej urodziny były dla mnie dniem katorgi. Najpierw z mężem robiliśmy zakupy. Potem ja, jak kucharka, godzinami gotowałam wszystkie dania, które ona „przemyśliwała”. Pieklam tort. Sprzątałam. Dekorowałam mieszkanie. I wszystko – pod jej czujnym okiem:
– Tu źle pokroiłaś.
– Mięso za suche.
– Dlaczego sałatka nie w kryształowej misce?
A potem – świąteczny wieczór, podczas którego musiałam się uśmiechać, gdy w środku wszystko płonęło. I jeszcze sprzątanie, zmywanie, i znowu ani słowa „dziękuję”.
Trzy lata temu brat Tomka się ożenił. Jego żona – dobra gospodyni, mądra kobieta. Gotowanie teraz spadło na nią. Ale reszta – wciąż na mnie. Sprzątanie. Słodkie uśmiechy. I wieczne udawanie.
A w tym roku się zbuntowałam. Wybrałam bycie nie przy niej – ale przy kimś, kto kochał mnie bez słów, szczerze, całym sercem. Przy kimś, kto potrzebował mnie w ostatnich chwilach życia. Nie żałuję.
Teraz teściowa urządza sceny. Pisze złośliwe wiadomości. Obraża. Mówi Tomkowi, iż „odsuwam go od matki”. A ja… nie chcę wojny. Ale nie mogę już kłamać, znosić, kłaniać się w odpowiedzi na pogardę. Nie prosiłam o współczucie. Tylko – o ciszę. Szacunek. Zrozumienie. Albo chociaż – milczenie.
Powiedzcie, czy naprawdę postąpiłam egoistycznie, zostając przy umierającym psie? Czy są jednak rzeczy ważniejsze od obłudnych przyjęć i cudzych oczekiwań?