„Zamieniłaś moje święto na… psa?!” — jak śmierć pupila obnażyła prawdę o relacjach z teściową
Minęły już ponad dwa tygodnie od tamtego dnia. Dla jednych był to powód, by ubrać się odświętnie, przyjmować życzenia i zaprosić gości… Dla mnie stał się dniem prawdziwej straty. Śmierć nie wybiera momentu. Tym bardziej nie sprawdza w kalendarzu cudzych uroczystości.
Tego dnia umierał Burek. Nasz pies. Członek rodziny. Ten, który był z nami osiem lat, dzielił euforii i smutki. Cierpiał na ciężką chorobę. Tydzień wcześniej weterynarz postawił straszną diagnozę — nowotwór w ostatnim stadium. Wiedzieliśmy, iż koniec jest bliski. Ale to nie uśmierzało bólu.
A potem nadszedł *ten* dzień. Urodziny mojej teściowej.
Od razu wiedziałam, iż nie pojadę. Po prostu nie byłam w stanie. Nie mogłam zostawić umierającego przyjaciela, który patrzył na mnie wiernymi oczami, prosząc, bym przy nim została.
Mąż — Krzysztof — pojechał sam. Sam nalegał:
— Ja złożę mamie życzenia, powiem, iż jesteś chora. Ty zostań z Burkiem. Nie powinien odchodzić sam.
Zadzwoniłam do teściowej. Powiedziałam „sto lat”. Słownie. Bez tortu, bez świątecznego uśmiechu. Nie potrafiłam mówić wesoło — głos mi drżał. Ale starałam się być uprzejma. Przynajmniej próbowałam.
Tamtego wieczoru Burek odszedł. Gdy Krzysztof siedział za zastawionym stołem, słuchał toastów i patrzył, jak matka rozpakowuje prezenty, ja trzymałam jego łapę. Głaskałam po głowie. Szeptałam:
— Dziękuję ci. Za wszystko.
Nie zadzwoniłam do męża. Nie chciałam psuć wieczoru. Dowiedział się, gdy tylko przekroczył próg. Długo siedzieliśmy w objęciach. Płakaliśmy. Milczeliśmy. Żegnaliśmy się.
Dwa dni później zadzwonił telefon.
— No?! — ostry głos teściowej. — Czekam, aż w końcu poczujesz wyrzuty sumienia! Nie odzywasz się, nie przepraszasz, iż nie przyszłaś. Zrobiłaś mi święto z dziurą!
— Burek nam umarł. Nie było nas tamtego dnia w głowie… — cicho odpowiedziałem.
— Wielka mi strata, jakiś kundel! choćby nie rasowy! Dla jakiejś bezpańskiej suki odpuściłaś tak istotny dzień! To brak szacunku! To chamstwo! Ty specjalnie odwracasz syna ode mnie!
Po prostu odłożyłem samą słuchawkę. Bo nie było o czym rozmawiać.
Z teściową zawsze miałam napięte relacje. To jedna z tych kobiet, które *a priori* uważają się za nieomylne. W końcu wychowała „złotego” syna — więc ma prawo rządzić wszystkimi dookoła.
Sześć lat milczałam. Znosiłam. Każde jej urodziny były dla mnie dniem katorgi. Najpierw z mężem robiliśmy zakupy. Potem ja, jak służąca, godzinami gotowałam potrawy, które ona „zaplanowała”. Pieklam tort. Sprzątałam. Dekorowałam mieszkanie. Wszystko pod jej czujnym okiem:
— Źle pokroiłaś.
— Mięso za suche.
— Czemu sałatka nie w kryształowej wazie?
A potem — przyjęcie, podczas którego musiałam się uśmiechać, gdy w środku wszystko płonęło. I na koniec — zmywanie, sprzątanie, i znowu brak choćby „dziękuję”.
Trzy lata temu brat Krzysztofa się ożenił. Jego żona to dobra gospodyni, zaradna. Gotowanie spadło na nią. Ale reszta — jak była, tak jest. Sprzątanie. Sztuczne uśmiechy. I ta wieczna gra pod publiczkę.
A w tym roku się zbuntowałam. Wybrałam bycie nie przy niej — ale przy kimś, kto kochał mnie bez słów, szczerze, całym sercem. Przy kimś, kto potrzebował mnie w ostatnich chwilach życia. Nie żałuję.
Teraz teściowa urządza sceny. Pisze złośliwe wiadomości. Obraża. Mówi Krzysztofowi, iż „odciągam go od matki”. A ja… nie chcę wojny. Ale nie zamierzam już kłamać, znosić, kłaniać się w odpowiedzi na pogardę. Nie prosiłam o współczucie. Tylko o ciszę. Szacunek. Zrozumienie. Albo choćby — milczenie.
Powiedzcie, czy naprawdę postąpiłam samolubnie, zostając przy umierającym psie? Czy są jednak rzeczy ważniejsze niż obłudne biesiady i cudze oczekiwania?