No i słuchaj, taka historia mi się przypomniała…
— Odchodzę, Tomek. I nie próbuj mnie zatrzymać — mówiła Kasia, ściskając w dłoni starą pędzlowatą z wytartym drewnianym uchwytem, jakby to był jakiś amulet. Za jej plecami na sztalugach schnęło niedokończone płótno — krwistoczerwony zachód słońca, przecięty ciemnymi pociągnięciami.
— Odchodzisz? Gdzie? Do swoich farb i pędzli? — Tomek się zaśmiał, ale w jego głosie czuć było złość. — Bez mnie jesteś nikim, Kasia. Nikim. Kto cię taką przyjmie, z twoimi bazgrołami?
Spojrzała na niego — na człowieka, który kiedyś obiecywał jej gwiazdy z nieba, a teraz odbierał choćby światło. Jego twarz, jeszcze niedawno tak bliska, teraz wydawała się obca, wykrzywiona pogardą. Kasia wzięła głęboki oddech, czując, jak determinacja rozlewa się po żyłach, i wyszła z domu, trzaskając drzwiami. Wiatr rozpinał jej włosy, a w piersi paliło się coś nowego — wolność.
***
Rank w ich małym miasteczku pachniał rosą, świeżo skoszoną trawą i dymem z sąsiedzkich kominów. Kasia obudziła się od śpiewu szpaków za oknem i odruchowo spojrzała na sztalugi w rogu sypialni. Puste płótno patrzyło na nią w milczeniu, jak stary przyjaciel, którego zdradziła. Tego dnia Tomek obiecał zabrać ją na wystawę do wojewódzkiego miasta, a ona uśmiechnęła się, przypominając sobie jego słowa sprzed dwóch lat.
— Masz talent, Kasieńko — powiedział wtedy, obejmując ją w ich maleńkiej wynajętej kawalerce. Światło z lampy padało na jej szkice porozrzucane po stole. — Pomogę ci pokazać to światu. Będziesz błyszczeć.
Uwierzyła. Wierzyła, dopóki jego obietnice nie zaczęły się rozpływać w pretensjach: *„Przestań marnować czas na te bazgroły”, „Czas pomyśleć o rodzinie”, „Kto potrzebuje twoich obrazków?”*. Każde takie słowo zostawiało ślad, jak kleks na czystym płótnie, a Kasia coraz częściej chowała pędzle do szuflady.
— Dzień dobry, śpiochu — Tomek wszedł do sypialni, już w swojej idealnie wyprasowanej koszuli, pachnącej drogą wodą kolońską. — Śniadanie gotowe, szybko. Mama dzwoniła, czeka na nas na obiad.
— A ta wystawa? — Kasia usiadła na łóżku, poprawiając rozwichrzone jasne włosy, których nie zdążyła spiąć w kucyk.
— Jaka wystawa? — zmarszczył brwi, zawiązując krawat. — Kasieńko, mamy tysiąc spraw. Mama chce omówić remont w ich domu, a ja obiecałem wpaść do biura. Może innym razem?
— Ale obiecałeś… — jej głos zadrżał, ale urwała, widząc, jak jego brew drga z irytacją.
— Kasia, nie zaczynaj. Mam dość twoich fanaberii — rzucił i wyszedł, zostawiająć za sobą woń wody kolońskiej.
Pokręciła głową, połykając rozczarowanie. Zawsze tak było: *„innym razem”, „później”, „nie teraz”*. Jej marzenia rozpływały się w jego planach, jak akwarela pod deszczem. Wstała, wciągnęła stary sweter i poszła do kuchni, gdzie na stole stygła już kawa i tosty, które przygotował Tomek. choćby jego troska teraz wydawała się mechaniczna, jak obowiązek, który wypełniał bez emocji.
***
Kasia wychowała się w domu, gdzie sztuka była uważana za stratę czasu. Ich drewniany dom na obrzeżach miasteczka skrzypiał podłogą i pachniał wilgocią. Matka, zmęczona zmianami w lokalnej szwalni, powtarzała: *„Rysunkami się nie najesz”*. Ojciec, wiecznie zapijaczony w garażu między zardzewiałymi samochodami, tylko wzruszał ramionami, gdy pokazywała mu swoje szkice.
— Kasia, znowu twoje gryzmoły? — mama zajrzała na strych, gdzie dziesięcioletnia dziewczynka siedziała z albumem, wycierając ręce o wytarty fartuch. — Lepiej byś ziemniaki obrała.
— To nie gryzmoły, mamo — cicho odpowiedziała Kasia, chowając rysunek zachodu słońca, który widziała wczoraj przez okno. — To ja.
Matka westchnęła i wyszła, mrucząc coś o *„urojeniach”*. Jedyną osobą, która widziała w Kasi iskrę, była jej szkolna nauczycielka plastyki, pani Weronika. Starsza kobieta z siwymi lokami, zawsze w jaskrawych chustach, poprawiała ołówek Kasi z taką czułością, jakby trzymała ptaszka.
— Masz dar, Kasiu — mówiła, przyglądając się jej szkicom. — Nie pozwól nikomu go zgasić. Obiecujesz?
— Obiecuję — szeptała Kasia, a jej serce biło szybciej.
Ale po szkole marzenia o studiach artystycznych rozbiły się o ścianę rzeczywistości. Matka nalegała na *„normalny”* zawód, więc Kasia poszła do technikum na księgowość. Tam spotkała Tomka — uroczego syna miejscowego biznesmena, którego uśmiech mógł stopić lód. Wydawał się ratunkiem od serduszka miasteczka.
— Będziesz moją muzą — szeptał na ich pierwszej randce, całując jej dłoń przy starym parkowym fontannie. — Uczynię cię szczęśliwą.
Kasia uwierzyła. Pobrali się po roku, wprowadzili do domu jego rodziców, i zaczęła nowe życie. Ale z każdym miesiącem Tomek coraz częściej przypominał jej, iż jej miejsce jest w kuchni, a nie w pracowni. Jej farby pokrywał kurz, a sztalugi stały się tylko meblem.
***
— Kasieńko, gdzie jesteś? — głos Tomka wyrwał ją z zamyślenia. Stała przy kuchence, mieszając warzywną potrawkę, a w głowie wirowały obrazy niedokończonych obrazów. Zapach cebuli i marchewki wypełniał kuchnię, mieszając się z jej zmęczeniem.
— Tutaj — zmusiła się do uśmiechu, wycierając ręce w ścierkę. — Obiad prawie gotowy.
— Dobrze, wychodzę na godzinę do biura, wrócę później — rzucił okiem na garnek. — I, Kasia… Mama znowu pytała, kiedy będziemy mieli dzieci. Najwyższy czas, nie?
Kasia kiwnęła głową, ale w gardle stanął jej guz. Dzieci? Kochałaby je całym sercem, ale za każdym razem, gdy Tomek o tym mówił, czuła, jak jej marzenia odsuwają się jeszcze dalej. Jakby ktoś zamykał ją w klatce, a klucz wrzucał do mętnej rzeczki za miastem.
— Tomek, a gdybym znów zaczęła mal— Tomek, a gdybym znów zaczęła malować? — powiedziała, patrząc mu w oczy, a w jej głosie po raz pierwszy od lat zabrzmiało coś, co dawno zagubiło się między garami i praniem — nadzieja.