Wybłagane serca: szczęście mimo wszystko
Siostry Anny wcześnie wyszły za mąż, rozjechały się po różnych miastach, doczekały się dzieci. Ich domy wypełniał śmiech, a Anna została sama w rodzinnym domu w Kamionce. Leny mijały, a wiara w to, iż spotyka swoją miłość, topniała jak wiosenny śnieg. Sąsiedzi dawno postawili na niej krzyżyk: „Komu taka potrzebna, i to na wsi?” Ale Anna się nie poddawała. Prowadziła gospodarstwo, trzymała kury, kozy, sadziła warzywa. Zbierała plony i wysyłała siostrom, aby ich dzieci jadły świeże jarzyny. Jej chleb na zakwasie był legendą – goście prosili, by upiekła, a ona nigdy nie odmawiała.
Anna nie narzekała. Przyjmowała swój los z pokorą, znajdując euforia w opiece nad siostrzeńcami, którzy przyjeżdżali latem. Ich głośne śmiechy ożywiały dom, ale gdy wyjeżdżali, cisza stawała się jeszcze głębsza. Anna nie traciła nadziei, choć w głębi duszy szykowała się na samotną starość.
Jednak los miał inne plany.
Pewnego lipcowego dnia do sąsiedniego domu przyjechali robotnicy – budowali drewutnię. U Anny też znalazła się praca: dach stodoły wymagał naprawy, komin w łaźni trzeba było wymienić, a i drobnych spraw się nazbierało. Bez męskich rąk na wsi trudno, choć Anna umiała posługiwać się siekierą i młotkiem. Jeden z robotników, Stanisław, zgodził się pomóc. Był po rozwodzie, bez dzieci, z przemęczonymi, ale dobrymi oczami.
Najpierw tylko rozmawiali – o życiu, o wsi, o tym, jak ciężko jest samemu. Potem zaczął zaglądać częściej, pomagał w gospodarstwie, a Anna gotowała mu kolację. Przyjaźń przerodziła się w coś więcej. W czterdziestce Anna wyszła za mąż. Wesele było skromne, ale jej oczy błyszczały tak, iż nikt nie śmiał nazwać jej niewdzięczną. Stanisław, starszy od niej o trzy lata, patrzył na nią jak na cud.
W czterdziestym drugim roku życia Anna urodziła Wojtka. Stanisław miał już wtedy czterdzieści pięć lat, ale nie widać było w nim zmęczenia – tylko szczęście. Trzy lata później przyszła na świat Zosia. Dzieci były ich wyproszoną nagrodą, ich światłem. Wbrew drwinom i przepowiedniom radzili sobie łatwo. Wszystko, co dotyczyło dzieci, przynosiło radość: pierwsze kroki, pierwsze słowa, pierwsze rysunki.
— Zmęczona jesteś, kochanie? — pytał Stanisław każdego wieczora, obejmując Annę.
— Troszkę — śmiała się, a jej twarz rozjaśniała się ciepłem.
Dwadzieścia lat minęło jak jeden dzień. Wojtek dorósł, ożenił się, Zosia studiowała w mieście. Anna i Stanisław czekali na wnuki. Stanisław, złota rączka, już zbudował na podwórku plac zabaw – huśtawki, zjeżdżalnię, piaskownicę. Ich dom był pełen ciepła, choć nie bogactwa. Anna już nie czuła się niepozorna. Jak można myśleć o sobie źle, gdy ktoś obejmuje cię z taką miłością, nazywając „kochaniem”?
Ale czasem, w wieczornej ciszy, Anna wspominała lata samotności. Okrutne słowa sąsiadek, spojrzenia pełne litości, milczące osądy. Przetrwała to wszystko, ale jej serce nie zgorzkniało. Wiedziała, iż jej szczęście to nie przypadek, ale dar wyproszony latami czekania.
Anna patrzyła na Stanisława, na ich dom, na zdjęcia dzieci, a łzy same napływały do oczu. Nie z bólu, ale z wdzięczności. Za miłość, za rodzinę, za to, iż los dał jej wszystko, o czym marzyła, gdy prawie przestała wierzyć.