Cisza. Była tak grobowa, iż Paweł najpierw nie pojął, co go wybudziło. Nie budzik, nie zgiełk kuchni, nie szum wody w łazience. Nic. Jedynie monotonny szum lodówki przy ścianie i odległy huk miasta za oknem.
Leżał i wsłuchiwał się w tę ciszę. Wczoraj ten dom tętnił życiem: skrzypiąca podłoga pod szybkim krokiem Jadwigi, szelest kartek książki, którą czytała w fotelu, a choćby irytujący dźwięk pazurów kota na kanapie. Teraz kot odjechał razem z nią. Kanapa stała pusta i obca.
Pierwszym impulsem było sięgnąć po telefon i napisać: Spotkajmy się w barze, natychmiast! Tam, przy kieliszku whisky, wylać przyjaciołom całą swoją ból, gorycz i złość. Opowiedzieć, jaka była Nie, zakazał sobie choćby myślenia o tym. Drugi, niższy impuls podpowiadał, żeby znaleźć kogoś, choćby na jedną noc, by wypełnić tę rozległą pustkę. Łatwy sposób na autodestrukcję, znany i kuszący.
Zamiast tego Paweł wstał, przeszedł do kuchni i włączył czajnik. Gdy woda zaczęła wrzeć, jego wzrok spadł na półkę w przedpokoju, gdzie wciąż leżała ulubiona wełniana szala Jadwigi. Topór w głowie nagle przypomniał sobie artykuł przeczytany tydzień temu, w szczyt rozpaczy.
No i, facet, czas wyciągnąć topór pomyślał pod nosem.
Zaczął od małego. Zebrał wszystkie rzeczy, które zostawiła: szal, zapomnianą książkę, zaschniętą tusz, ulubiony kubek z kotkiem. Wszystko włożył do kartonowego pudełka. Nie rzucił, nie roztrzaskał, jak podpowiadała uraza, a po prostu starannie spakował i zaniósł do piwnicy. Później odda mu to, bez scen i pretensji. Potem wyprał pościel, przewiewając znany zapach jej perfum. Usunął wspólne zdjęcia z telefonu i opróżnił kosz. Każde działanie przypominało zdjęcie starej, brudnej opatrunki z rany. Bolesne, ale konieczne.
Kolejnym krokiem był czas. Stał się tak obszerny, iż przyciskał ramiona ciężarem. Czas, który kiedyś płynął przy wspólnych kolacjach, wypadach do kina, bezsensownych, ale uroczych rozmowach o niczym. Teraz musiał go wypełnić. Nie alkoholem, nie litością dla siebie, ale sobą.
Kupił karnet na siłownię. Pierwsze treningi były piekłem. Wyczerpywał się do wymiotów, wyładowując na bieżniach całą swoją złość, rozczarowanie i ból. Kropelki potu na gumowej podłodze przypominały łzy. Ale z każdym tygodniem ciało stawało się silniejsze, a umysł spokojniejszy.
Zapisał się na kurs języka włoskiego, o którym zawsze marzyli, a nigdy nie robili. Teraz szedł sam. Skomplikowane konstrukcje gramatyczne wypierały natrętne myśli. Pojechał choćby do tego nadmorskiego miasteczka na Bałtyku, którego Jadwiga nie chciała odwiedzić. Wieczorem, siedząc na molo i patrząc na zachód, po raz pierwszy od wielu miesięcy poczuł lekką, jasną melancholię i przebłysk wolności.
Były też ciężkie dni. Nocą przywoływały wspomnienia: jej śmiech przy wyciągniętej głowie, kłótnice o błahostki. Nie wypychał ich. Po prostu leżał i przeżywał ból, jak radził artykuł, pozwalając mu narastać i opadać niczym fale. Czasem wsiadał do samochodu, wyjeżdżał za miasto, wspinał się na pusty wzgórze i krzyczał, ile sił miał. Krzyczał, aż stracił głos, aż w środku zapanowała upragniona cisza.
Pewnego dnia przeglądał stare papiery i natknął się na ich ślubne zdjęcie. Paweł spodziewał się ataku nostalgii lub gniewu. Zamiast tego spojrzał na dwoje szczęśliwych, nic nieświadomych ludzi i pomyślał: Tak, to było. I było piękne. I skończyło się.
Nie czuł ani złości, ani chęci przywrócenia wszystkiego. Była jedynie lekka nostalgią i zrozumieniem, iż ten rozdział życia się zamknął.
Wieczorem spotkał się z kumplami. Śmiali się, opowiadali nowinki, planowali przyszłość. Paweł nagle zauważył, iż całą noc nie myślał o Jadwigi. Był po prostu tu i teraz. Był sobą. Całym. Choć z blizną w duszy, ale już zagojoną.
Spojrzał na swoje odbicie w szybie kawiarni: wyluzowany, spokojny, z jasnym spojrzeniem. Tego nie widział od dawna. Może nigdy.
Topór został wyciągnięty. Rana zagoiła się. I w końcu był gotów iść dalej, lekko, bez balastu przeszłości. Jego życie, o którym zawsze marzył, dopiero nabierało tempa.
Nagle ostry zapach jakiegoś zepsucia uderzył w nos. Paweł nie zdążył pojąć, co się dzieje. Pokój falował, powoli, jakby wyłaniał się z mgły. Leżał na kanapie, nie rozebrany, w okruchach i plamach nieznanego pochodzenia.
Próbował usiąść, a świat przechylił się. Głowa pękała. Spojrzał wokół, a po ciele rozlała się lodowata fala przerażenia.
To nie był czysty, rozświetlony dom ze snu. To była knajpa z podwójnym piętrem. Puste butelki po piwie i wódce leżały niczym poległe żołnierze, zasypując podłogę. Na stole dymiła popielniczka pełna niedopałków. Wszędzie leżała brudna odzież, a na ekranie telewizora migotał napis nocnego programu.
Z trudem wstał i zmierzał w łazienkę, trąc się o drzwi. Światło w łazience biło w oczy, raniąc je jak ostrze. Wtedy zobaczył jego. W lustrze patrzył nieogolony mężczyzna z wypranymi rysami, spuchniętą twarzą. Oczy spuchnięte, czerwone, pełne wstydu i pustki. To był on. Paweł.
Wszystka jasność, siła, poczucie całości, które przeżył w porannym śnie, wyparowały, zostawiając tylko gorzki, mdły kac i jeszcze gorszy kac duszy.
To był sen. Cała ta wędrówka wyrzucanie rzeczy, siłownia, włoski, zachód na molo była jedynie chybną sztuczką mózgu, by uciec od nie do zniesienia rzeczywistości. Ucieczka, która wydawała się trwać wieczność, a w rzeczywistości trwała jedną noc.
dotknął swojego oblicza w lustrze. Skóra była tłusta, zarost drapał palce. To było jego prawdziwe ja. Nie sukcesywny, wyrzeźbiony mężczyzna, ale to opadłe stworzenie, które próbowało zatopić ból w tanich alkoholach i iluzjach.
Cisza w mieszkaniu znów ogłuszyła go. Tym razem nie była ciszą oczekiwania i nowego początku, ale ciszą ślepego zaułka. Głośnym, bezdennym brzękiem. A najstraszniejszy dźwięk w tej ciszy tykanie zegara, bezlitosnie odliczającego czas, który marnował.
Sen nie był uzdrowieniem. Było lustrem przyłożonym do jego prawdziwej twarzy. A odbicie było tak odrażające, iż chciało się zamknąć oczy i uciec. Ale nie było dokąd biec.
Paweł stał, patrzył na siebie i był w szoku. Na tego opadłego faceta w pobrzmianej koszuli, na ten chaos wokół. W ustach miał nieprzyjemny posmak, a w duszy wypaloną pustkę. Sen był tak jasny, tak rzeczywisty a przebudzenie tak okrutne.
Podniósł z podłogi pierwszą napotkaną pustą butelkę i z siłą rzucił ją do kosza na śmieci. Rozpadła się hukiem o krawędź. Potem drugą. Trzecią. Nie krzyczał, nie płakał. Milczał, z kamienną twarzą, rozpoczynając wojnę z bałaganem, w który zamienił swoje życie.
Zebrał cały łomot, wyciągnął worki z butelkami i szkłem. Otworzył szeroko okno, wpuszczając do zadymionego i przytłoczonego pokoję chłodne, świeże powietrze. Zaparzył mocną kawę, a ręce drżały.
Potem znów podszedł do lustra. Spojrzenie wciąż było zmęczone, bolesne. Jednak gdzieś w głębi tych zatopionych oczu, niczym słaby promień światła w brudnej kałuży, tliła się iskra. Nie nadziei, a gniewu. Białego, lodowatego gniewu wobec samego siebie.
Wyciągnął telefon, przeglądnął kontakty i odnalazł numer starego kolegi ze szkoły, który miesiąc temu oferował pomoc psychologiczną. Kiedyś zapisał go, ale nie zadzwonił. Teraz wybrał numer.
Marek? głos drżał jak zardzewiałe drzwi. Potrzebuję twojej pomocy.
Odłożył słuchawkę i wziął głęboki oddech. Droga, którą śnił, była mirażem. Ale wskazywała kierunek. Paweł zrozumiał: by dojść do tego czystego i silnego człowieka ze snu, musi przejść przez ten piekło. Nie we śnie. Na jawie.
Jego pierwszy krok nie był do siłowni, nie był do kursu włoskiego. Jego pierwszy krok był pod prysznic. Zmyć wczorajszy dzień. Zmyć tego nieogolonego faceta z wypranymi rysami. I zacząć. Od samego początku. Jutro.















