„Zabrałam mamę do siebie, ale po miesiącu oddałam — teraz wszyscy mają mnie za potwora”

newsempire24.com 22 godzin temu

Kiedy postanowiłam zabrać mamę ze wsi do miasta i zamieszkać razem, wydawało mi się, iż to jedyna słuszna decyzja. Była już starsza, żyła sama w domu, gdzie z każdym rokiem coraz trudniej było sobie radzić: piec kaprysił, woda w studni zamarzała zimą, a sąsiedzi albo wymarli, albo sami zostali staruszkami. Myślałam, iż powinna być blisko — pod opieką, w cieple, w normalnych warunkach. Ale po miesiącu wsiadłam za kierownicę i zawiozłam ją z powrotem do tej samej wsi. I teraz chyba stałam się wrogiem publicznym numer jeden dla wszystkich znajomych, a choćby niektórych krewnych.

— Jak mogłaś tak postąpić? — mówili mi.
— To przecież twoja matka! Najbliższa osoba, a nie pies, żeby go wziąć i oddać!
— A gdyby twoje dzieci tak się z tobą obeszły? Otrzymasz to, na co zasłużyłaś!

Słyszałam jakieś słowa — rady, wyrzuty, złośliwości. Niektórzy mówili mi to wprost, inni za plecami, ale i tak do mnie docierało.
Prawo karmy, mówili. Napraw to, póki jeszcze czas.

Ale nikt z nich nie był na moim miejscu. Nikt nie żył z moją matką dzień i noc przez całą dobę. Nikt nie widział, jak z energicznej, dobrej babci zamieniła się w kilka dni w obcą osobę — płaczącą, oskarżającą, milczącą godzinami, odmawiającą jedzenia. Nikt, tylko ja.

Na początku jeszcze było znośnie. Urządziłam jej osobny pokój, kupiłam nowe kapcie, piżamę, powiesiłam ulubione zdjęcia, a choćby przywiozłam z wsi kilka jej kwiatów. Chciałam, żeby czuła się u mnie dobrze. Ale zamiast wdzięczności zobaczyłam chłód. Siedziała w swoim pokoju, jakbym przywiozła ją do obcego domu, jakbym była nie córką, a strażniczką. Przynosiłam jej jedzenie, zachęcałam do kąpieli — choć przecież w domu radziła sobie świetnie, była aktywna. Ale w mieście — coś się w niej załamało.

Po kilku dniach zaczęła… urządzać moje mieszkanie po swojemu. Przestawiła garnki, talerze, przyprawy. Przeniosła wszystko w łazience, choćby moje kosmetyki. Starałam się nie ingerować. Mówiłam sobie: to tylko adaptacja. A potem pojawiły się łzy. Co wieczór. Najpierw ciche, potem histerie. Siedziała w fotelu i powtarzała:

— Ja tu nikim jestem… Nie panią domu… Nie chcę tak żyć…

Czułam się, jakbym stała się jej katem. Choć naprawdę chciałam tylko pomóc.

— Chcę umrzeć w swoim domu, na wsi. Gdzie wszystko jest moje. Gdzie znam każdy kąt. Gdzie ściany mnie słyszą…

Próbowałam ją przekonać, żeby została. Mówiłam, iż będzie jej ciężko samej. Że jesteśmy blisko. Że wnuczka jest obok. Że zawsze pomożemy. Ale nie. Z dnia na dzień było tylko gorzej. I zrozumiałam: jeżeli jej nie wrócę, stracę ją całkowicie. Albo oszaleje z tęsknoty, albo złamie się tak, iż nie będzie już drogi powrotnej.

Spakowałam jej rzeczy, wrzuciłam do bagażnika i zawiozłam z powrotem. Była cicha przez całą drogę. Ani słowa. Dopiero gdy zobaczyła znajomy zakręt do jej domu, usłyszałam:
— Dziękuję.

Teraz mama dzwoni do mnie-RTeraz mama dzwoni do mnie prawie codziennie, śmiejąc się i opowiadając, jak posadziła pomidory i robi konfiturę z porzeczek, a sąsiadka często wpada na herbatę.

Idź do oryginalnego materiału