„Przecież ona chce dobrze” – powtarzał mi mąż. – „Taka jej natura, nie zmienisz jej”. Tyle iż ta „natura” wchodzi mi do życia butami prosto w serce.
Zaczęło się od drobiazgów.
– A czemu ta zasłona taka ciemna? – zapytała pierwszego dnia, gdy wpadła „na kawkę”. – U nas to zawsze jasne były, człowiekowi się od razu weselej robiło.
Następnego dnia:
– Ziemniaki solisz nie od tej strony garnka – rzuciła, zaglądając mi przez ramię. – Woda źle będzie wrzeć.
A potem, jakby nigdy nic, otworzyła szafkę nad blatem i przeleciała wzrokiem po moich przyprawach.
– Ojeju, a czemu to wszystko tak w bałaganie? – komentowała. – Ja ci to kiedyś poukładam, bo to się nie da patrzeć.
„Kiedyś” okazało się „dzisiaj”. Następnego dnia zastałam kuchnię przemeblowaną: mąka gdzie indziej, talerze gdzie indziej, przyprawy w nowych słoiczkach – „bo te twoje były takie nijakie”.
Ścisnęłam zęby. „To tylko kuchnia. Przeżyjesz”.
Ale kuchnia to był dopiero próg. Prawdziwa wojna zaczęła się w sypialni.
Przyszła któregoś popołudnia, kiedy męża nie było. Ja prasowałam, pralka chodziła, radio grało.
– Usiądź, zrobię ci herbaty – powiedziałam.
– Nie, nie, ja się nie usiedzę – machnęła ręką. – Pokażesz mi szafę? Zobaczymy, jak ty tu gospodarujesz.
Zanim zdążyłam odpowiedzieć, była już w przedpokoju, drzwi od sypialni otwarte. Stanęła przed naszą szafą jak generał przed żołnierzami.
Otworzyła. Wyciągnęła jedną moją sukienkę, drugą, trzecią. Dotknęła bielizny, poszarpała półki.
– O rany… – jęknęła teatralnie. – To tak wy tu trzymacie rzeczy? Wszystko razem, byle jak. Nie wstyd ci? Młoda kobieta, a tak ma szafę zrobioną? Ja to bym się spaliła ze wstydu.
Miałam wrażenie, jakby ktoś rozebrał mnie do naga.
– Proszę nie ruszać moich rzeczy – wyszeptałam, czując, iż robi mi się gorąco. – Ja tu sobie radzę.
– Nie histeryzuj – prychnęła. – Ja ci tylko pomagam. Jak się ma męża, to trzeba się nauczyć porządku. Mój syn lubi, jak jest ładnie, zawsze był przyzwyczajony do pewnego poziomu.
„Do poziomu”, którego ja najwyraźniej nie sięgałam.
Najgorsze są jednak nie szafy i garnki. Najgorsze są jej uwagi o mojej macicy.
– I co, kiedy wreszcie będziecie mieć dziecko? – pytała za każdym razem, odkąd wzięliśmy ślub. – Bo wiecie, czas leci. Kobieta to nie termos, żeby trzymać w nieskończoność.
Na początku się śmiałam.
– Spokojnie, jeszcze się nacieszy pani wnukami.
– „Pani” – oburzała się. – Mów do mnie: mamo.
Ale im więcej mijało czasu, tym mniej było śmiechu.
Zaczęliśmy się z mężem leczyć. Badania, hormony, wizyty u specjalistów. Raz – poronienie. W ósmym tygodniu. Tyle, by się przywiązać. Za mało, żeby świat uznał to za „prawdziwe dziecko”.
Płakałam po nocach, on siedział obok i milczał. Raz odważyłam się powiedzieć teściowej, iż jest ciężko, że… nie wychodzi.
– A bo wy teraz wszystko za późno robicie – skomentowała tylko. – Kariera, zachcianki, podróże. A potem płacz. Ja w twoim wieku miałam dwójkę. Trzeba było wcześniej myśleć.
Każde jej słowo było jak sól w ranę.
Najgorsze, iż mój mąż stał wtedy obok i tylko powtarzał:
– Mamo, daj spokój…
Ale nigdy nie powiedział: „Przestań. Ranisz ją”.
W zeszłą sobotę weszła na nowy poziom.
Przyszła, jak zwykle bez zapowiedzi. Wniosła do mieszkania swój zapach – tani perfum, naftalinę i kapustę z garnka.
– Mam dla was coś – oznajmiła, jakby niosła skarb.
Wyjęła z torby… małe body z napisem „Najlepsza Babcia”. Położyła na stole.
– Żebyście się zmotywowali – uśmiechnęła się szeroko. – Taki bodziec.
Patrzyłam na to body jak na policzek. Małe, białe, niewinne. A we mnie zawaliło się wszystko.
– Proszę to zabrać – powiedziałam cicho.
– Słucham? – uniosła brwi.
– Proszę. To. Zabierać – powtórzyłam, każdy wyraz podkreślając drżeniem głosu. – To nie jest zabawne. My… – przełknęłam ślinę – my się staramy od trzech lat. Miałam poronienie. Biorę leki. Kłuję się co miesiąc. Liczę dni, godziny. A pani przychodzi z głupim body i udaje, iż to motywacja.
Na chwilę ją zatkało. Ale tylko na chwilę.
– A widzisz! – podniosła palec. – To dlatego, iż za długo czekaliście. Organizm się buntuje. A poza tym, jak człowiek tak za bardzo chce, to nic z tego. Trzeba było po ślubie od razu działać, a nie wymyślać. Po co ci było to szycie, te kursy, jakieś urządzanie mieszkania. Dziecko najważniejsze. Teraz to już trzeba brać, co Bóg da, póki daje.
Miałam ochotę krzyczeć. Wrzucić to body do śmieci. Wyrzucić ją za drzwi.
Zamiast tego… rozpłakałam się. Tak po prostu. W kuchni, przy niej, przy stole, przy tym nieszczęsnym body.
Wieczorem powiedziałam mężowi:
– Albo coś z tym zrobimy, albo ja tu zwariuję.
Westchnął.
– Ona już taka jest – powtórzył swoją mantrę. – Nie zmienisz jej. Trzeba się przyzwyczaić, filtrować.
– Ja nie jestem filtrem do kawy, tylko człowiekiem! – wybuchłam. – Nie chcę, żeby ktoś grzebał w mojej szafie, mówił, iż źle solę zupę i liczył mi cykle miesiączkowe! Ja nie jestem inkubatorem na jej wnuka!
Zamilkł. Pierwszy raz widziałam, iż naprawdę do niego dociera.
– Co chcesz, żebym zrobił? – zapytał w końcu.
Spojrzałam mu prosto w oczy.
– Żebyś był po mojej stronie – powiedziałam. – Raz. Konkretnie. Żebyś jej powiedział: „Mamo, to jest moje małżeństwo, mój dom, ciało mojej żony. Nie masz prawa wchodzić tam bez pukania”.
Nie wiem, jak potoczy się nasza historia. Nie wiem, czy będziemy mieli dzieci, czy nie. Nie wiem, czy teściowa kiedykolwiek przestanie mi zaglądać do szaf i macicy.
Wiem jedno: największy dramat nie jest w tym, iż ona działa mi na nerwy.
Największy dramat jest w tym, iż przez długi czas pozwalałam, by ktoś obcy grzebał w najintymniejszych szufladach mojego życia – dosłownie i w przenośni – a sama bałam się powiedzieć: „dość”.
A dzieci? jeżeli kiedyś się pojawią, nauczę je jednego: iż miłość to nie prawo do wtrącania się we wszystko. I iż choćby przed babcią można, a czasem trzeba, zamknąć drzwi.









