Ale w pakiecie z miłością dostałam coś zupełnie innego – teściową, która od pierwszego dnia traktowała mnie jak intruza.
– Synku – mówiła głośno, tak, żebym słyszała – mogłeś mieć lepszą. Ona nie nadaje się ani na żonę, ani na matkę.
Każde moje danie krytykowała, każdą decyzję podważała. choćby gdy rodziłam jej wnuki, potrafiła spojrzeć na mnie i syknąć:
– To ja powinnam być przy tobie, nie ona.
Czułam się jak śmieć, mimo iż nigdy nie dałam jej powodu, by tak mnie traktowała.
Lata mijały, a jej pogarda nie słabła. Aż przyszedł dzień, kiedy zachorowała. Z silnej kobiety, która potrafiła mnie zniszczyć jednym spojrzeniem, została cieniem – słabym, drżącym, przykuty do łóżka.
Mąż, jej syn, nie potrafił tego udźwignąć.
– Ja nie dam rady – mówił, rozkładając ręce. – Pracuję, jestem zmęczony… musisz ty się tym zająć.
Patrzyłam na niego ze złością i niedowierzaniem.
– Ja? Ja mam się nią zajmować, po tym wszystkim, co mi zrobiła?
Ale wiedziałam, iż nie mam wyjścia. Ona potrzebowała opieki. A ja – choć cała wewnątrz krzyczałam – wzięłam to na swoje barki.
Pierwsze dni były koszmarem. Karmiłam ją, a ona milczała. Podawałam jej leki, a ona odwracała wzrok. choćby wtedy, kiedy pomagałam jej się podnieść, mówiła przez zęby:
– Nie potrzebuję twojej litości.
W pewnym momencie nie wytrzymałam.
– Litości?! – wyrzuciłam z siebie. – Całe życie traktowałaś mnie jak nic. A teraz jedyną osobą, która przy tobie jest, jestem ja. To nie litość. To człowieczeństwo.
Nie odpowiedziała. Ale w jej oczach zobaczyłam pierwszy raz, iż coś w niej pękło.
Minęły tygodnie. Choroba zabierała jej siły. Czasem, kiedy siedziałam obok, nagle pytała:
– Dlaczego to robisz? Czemu nie zostawisz mnie samej?
– Bo jesteś matką mojego męża – odpowiadałam spokojnie. – I choć nienawidziłaś mnie bez powodu, ja nie potrafię nienawidzić ciebie.
Pewnej nocy, gdy podałam jej wodę, chwyciła mnie za rękę. Jej głos drżał.
– Myliłam się… całe życie myliłam się o tobie.
A potem zapłakała. Płakała tak, jak płacze ktoś, kto zrozumiał, ile krzywd wyrządził, ale nie może już cofnąć czasu.
Opiekowałam się nią do końca. Z czasem przestała walczyć, a zaczęła dziękować – za każdy gest, za każdy dzień.
Ale we mnie blizny zostały. Bo choć choroba nauczyła ją pokory, to nie wymazała lat pogardy i upokorzeń.
Patrząc na nią, schorowaną i bezbronną, zrozumiałam jedno: czasem życie samo wymierza sprawiedliwość. A największą karą dla człowieka pełnego pychy jest to, iż zależy od tych, których przez lata deptał.