Myślałem, iż wreszcie będziemy razem, iż żona spojrzy na mnie jak dawniej, iż usiądziemy spokojnie przy herbacie i nie będziemy gonić za niczym.
Tyle iż ona już miała plan. Tylko nie dla nas.
Pierwszego dnia po mojej ostatniej zmianie powiedziała, jakby ogłaszała grafik w pracy:
Żona powiedziała: „Od jutra odbieram wnuki z przedszkola. Córka ma ciężko”.
Pokiwałem głową. Rozumiałem. Rodzina, pomoc, wiadomo. Tylko iż „od jutra” zamieniło się w „zawsze”.
Rano żona wychodziła w biegu, wracała z dwójką małych tornistrów i hałasem, który wypełniał całe mieszkanie. Wnuki jadły, rozrzucały zabawki, krzyczały. Żona była przy nich jak na dyżurze, czujna, przejęta, ważna. A ja siedziałem obok i czułem się jak mebel, który stoi za długo w tym samym miejscu.
Kiedy próbowałem coś powiedzieć, słyszałem:
Żona powiedziała: „Nie teraz. Widzisz, co się dzieje”.
Wieczorami marzyłem o jednym: żeby usiadła ze mną, położyła dłoń na mojej dłoni i zapytała, jak się czuję. Zamiast tego liczyła, czy wnuki zjadły, czy mają czapki, czy córka odda pieniądze za zakupy.
Pewnego dnia zebrałem się w sobie.
Ja powiedziałem: „A ja? Ty w ogóle pamiętasz, iż ja tu jestem?”.
Żona spojrzała na mnie z irytacją, jakbym poprosił o coś nieprzyzwoitego.
Żona powiedziała: „Przecież jesteś dorosły. Nie przesadzaj”.
To „dorosły” zabolało jak policzek. Bo ja nie prosiłem o opiekę. Prosiłem o miejsce.
Kiedyś byłem dla niej centrum świata. Teraz centrum świata miało małe buty na rzepy i katar, który trzeba było wycierać co pięć minut.
A ja zacząłem się bać.
Bałem się, iż jeżeli tak zostanie, to ja naprawdę zdziadzieję. Nie od wieku, tylko od samotności obok własnej żony.
Nie chciałem zostać cieniem w swoim mieszkaniu.
Lekarz rodzinny wypisał mi skierowanie do sanatorium, kręgosłup, ciśnienie, te sprawy. Powiedział:
Lekarz powiedział: „Pan musi zmienić otoczenie. Odpocząć”.
W domu powiedziałem o wyjeździe ostrożnie, jakby to była prośba o przepustkę.
Ja powiedziałem: „Pojadę do sanatorium”.
Żona choćby nie zapytała, gdzie.
Żona powiedziała: „No to jedź, tylko pamiętaj, iż w piątek wnuki mają jasełka”.
I tyle. Ani „będę tęsknić”, ani „uważaj na siebie”.
Spakowałem walizkę jak człowiek, który ucieka, ale nie chce tego nazwać ucieczką.
Sanatorium pachniało mydłem, zupą i lekko stęchłą wykładziną. Wszyscy byli w podobnym wieku, z podobnymi bólami i podobnym zmęczeniem życiem. Pierwszego dnia czułem się głupio, jakbym zdradzał własny dom samym faktem, iż oddycham gdzie indziej.
Na zabiegach poznałem Elę. Stała w kolejce do inhalacji i śmiała się z jakiegoś drobiazgu, a ten śmiech był tak żywy, iż aż mnie zatrzymał.
Ela powiedziała: „Wie pan, tu człowiek oddycha lepiej nie tylko przez te rurki”.
Uśmiechnąłem się odruchowo.
Ja powiedziałem: „A przez co?”.
Ela odpowiedziała: „Przez to, iż nikt tu od pana nic nie chce”.
To zdanie trafiło we mnie prosto, bo dokładnie tego nie umiałem sobie nazwać.
Zaczęliśmy rozmawiać. Najpierw o głupotach, jedzenie, pogoda, zabiegi. Potem o rzeczach, które człowiek nosi w środku po cichu.
Ela była wdową. Mówiła o mężu spokojnie, bez teatralności.
Ela powiedziała: „Ja go kochałam, ale po jego śmierci najbardziej bolało to, iż wszyscy chcieli, żebym już była tylko wdową. A ja przez cały czas byłam kobietą”.
Kiedy to powiedziała, poczułem, jakbym usłyszał własną historię, tylko w innej wersji. Ja też przestałem być dla kogoś mężem. Stałem się tłem.
Wieczorami były potańcówki. Nie planowałem iść. Wydawało mi się to żenujące. Ale Ela zapukała do mojego pokoju.
Ela powiedziała: „Idziemy. Pan ma nogi, to pan tańczy”.
Ja odpowiedziałem: „Ja już nie ten wiek”.
Ela spojrzała na mnie tak, iż aż się zawstydziłem.
Ela powiedziała: „Najgorsze, co pan może zrobić, to zacząć mówić o sobie jak o starcu, kiedy pan jeszcze żyje”.
Poszliśmy.
Muzyka była prosta, trochę za głośna, ale kiedy Ela położyła dłoń na moim ramieniu, poczułem coś, czego nie czułem od lat. Nie pożądanie jak u chłopaka. Coś spokojniejszego i głębszego.
Bycie zauważonym.
Tańczyliśmy, a ja nagle poczułem, iż nie muszę zasługiwać. Nie muszę udawać twardego. Nie muszę być „dorosły”.
Po tańcu usiedliśmy na korytarzu, przy automacie z herbatą. Z moich ust wyszło coś, czego nie planowałem.
Ja powiedziałem: „W domu jestem niewidzialny”.
Ela nie pocieszała na siłę. Nie mówiła „na pewno przesadzasz”.
Ela powiedziała: „To pan musi sobie odpowiedzieć, czy chce pan tak żyć”.
I wtedy dotarło do mnie, iż ja przez całe miesiące liczyłem, iż żona się zmieni, iż sama zrozumie. A ona była zajęta całym światem, tylko nie mną.
W sanatorium nie wydarzył się żaden wielki skandal. Żadna scenka jak w filmie. Nie rzuciłem się w romans pierwszego dnia.
To było gorsze i piękniejsze zarazem. Rodziło się powoli.
Ela przynosiła mi jabłko z jadalni, bo wiedziała, iż lubię. Ja przestawiałem jej krzesło, bo bolały ją biodra. Chodziliśmy na spacery, rozmawialiśmy o lęku przed starością i o tym, jak człowiek potrafi zmarnieć, kiedy nikt go nie dotyka.
Pewnej nocy wróciłem do pokoju i zobaczyłem na telefonie wiadomość od żony.
Żona napisała: „Kup w drodze powrotnej syrop dla małego”.
To była jedyna wiadomość od tygodnia. Nie „jak się czujesz”, nie „czy masz ciśnienie pod kontrolą”.
Syrop.
Usiadłem na łóżku i poczułem, iż coś we mnie pęka. Po cichu, ale ostatecznie.
Pod koniec turnusu Ela powiedziała coś, co postawiło mnie pod ścianą.
Ela powiedziała: „Ja nie chcę być czyjąś tajemnicą. jeżeli pan wróci i dalej będzie pan udawał, iż pana nie ma, to ja nie chcę w tym uczestniczyć”.
Zamarłem, bo ona miała rację.
Wróciłem do domu z walizką i sercem ciężkim jak kamień. Żona stała w kuchni, kroiła warzywa dla wnuków. choćby nie spojrzała, tylko rzuciła:
Żona powiedziała: „No, jesteś. Wnuki zaraz przyjdą”.
I wtedy stało się coś, czego bałem się najbardziej.
Powiedziałem prawdę.
Ja powiedziałem: „Ja tam spotkałem kogoś”.
Żona odwróciła się powoli, jakby nie zrozumiała słów.
Żona powiedziała: „Co ty mówisz?”.
Ja odpowiedziałem: „Spotkałem kobietę. I poczułem się przy niej człowiekiem”.
Żona zaczerwieniła się ze złości.
Żona krzyknęła: „Czyli pojechałeś do sanatorium i mnie zdradziłeś?!”.
To słowo zawisło między nami jak nóż. Zdrada.
A ja wiedziałem, iż to nie jest takie proste. Że moja zdrada, jeżeli w ogóle, zaczęła się dużo wcześniej. W chwili, kiedy przestaliśmy ze sobą rozmawiać i zaczęliśmy tylko obsługiwać życie.
Ja powiedziałem: „Nie uciekłem od ciebie do innej. Ja uciekałem od tego, iż w naszym domu jestem ostatni. A ty choćby tego nie zauważyłaś”.
Żona zacisnęła usta.
Żona powiedziała: „Wnuki są ważne. Rodzina jest ważna”.
Odpowiedziałem spokojnie, choć trzęsły mi się ręce:
Ja powiedziałem: „A ja nie jestem rodziną?”.
W jej oczach pojawiło się coś na sekundę. Może szok, może wstyd. Ale zaraz wróciła zbroja.
Żona powiedziała: „Nie będę z tobą o tym rozmawiać. Dzieci zaraz przyjdą”.
I wtedy zrozumiałem, iż ona chce znowu zamieść wszystko pod dywan, byle nie było skandalu.
A ja już nie chciałem życia bez skandalu, jeżeli cena miała być moja dusza.
Ja powiedziałem: „To porozmawiamy. Dzisiaj. Albo jutro. Ale porozmawiamy. Bo ja nie wróciłem z sanatorium tylko po to, żeby dalej umierać w ciszy”.
W tym momencie zadzwonił domofon. Wnuki. Córka. Hałas. Życie.
Żona spojrzała na mnie, jakby błagała, żebym znowu zniknął.
A ja, pierwszy raz od lat, nie zniknąłem.
Nie wiem jeszcze, jak to się skończy. Może będziemy próbować ratować małżeństwo, ale inaczej, uczciwie, bez robienia ze mnie tła. A może odejdę, bo zrozumiem, iż miłość nie wraca tam, gdzie przez lata jej nie było.
Wiem jedno.
Pojechałem do sanatorium, żeby nie zdziadzieć. I znalazłem coś, czego nie szukałem wprost.
Nie tylko kobietę.
Znalazłem dowód, iż ja wciąż potrafię czuć. Że wciąż mam w sobie pragnienie bycia czyimś ważnym człowiekiem, nie tylko „tym, co sobie poradzi”.
I jeżeli mam cokolwiek uratować, to nie pozory. Tylko siebie.










