Całe życie starałem się być wyrozumiały – dla dzieci, sąsiadów, choćby teściowej, choć i to czasem graniczyło z cudem. Ale zięć? Zięć przetestował moje nerwy na poziomie, którego sam bym się po sobie nie spodziewał.
Zaczęło się niewinnie. On i moja córka mieli trudny moment – stracili mieszkanie, on robotę, a ona miała zostać z dzieckiem w domu. Zgodziliśmy się, iż tymczasowo mogą pomieszkać u nas. „Tymczasowo” – to słowo, które miało znaczyć miesiąc, może dwa. Ale mijał siódmy miesiąc, a zięć przez cały czas siedział na mojej kanapie jak pan życia.
Bez pracy. Bez planów. Bez choćby mycia po sobie talerza.
Za to z apetytem godnym stada wilków.
Znikały mi z lodówki jajka, mleko, wędliny. Na stole pojawiały się puste opakowania po chipsach, a wieczorami czuć było popcorn z mojego mikrofalowego zestawu „na czarną godzinę”.
Starałem się nic nie mówić. Mówiłem sobie: „To mąż twojej córki. Ojciec twojego wnuka. Rodzina.”
Ale każdego dnia wewnątrz mnie gotował się rosół cierpliwości.
I wtedy nadszedł ten dzień.
Ugotowałem obiad – mielone z ziemniakami, moją specjalność. Usmażyłem siedem kotletów – jeden dla żony, jeden dla mnie, dwa dla córki i trzy dla wnuka, który uwielbia dokładki. Ostatni zostawiłem na patelni – dla siebie, na wieczór.
Poszedłem na chwilę do ogrodu, by przyciąć róże. Wróciłem – a patelnia… pusta.
Zięć siedział przy stole, wpychając ostatni kęs kotleta, choćby nie patrząc mi w oczy.
– To było dobre – powiedział z pełnymi ustami. – Macie jeszcze coś?
I wtedy... pękłem.
– Mam – powiedziałem cicho. – Walizki. Są na strychu. Masz 48 godzin, żeby przypomnieć sobie, jak się je pakuje.
Zamilkł. Córka wybiegła z pokoju. Żona spojrzała na mnie ze łzami, ale też z ulgą.
Bo czasem nie chodzi o kotlet. Chodzi o szacunek.
I kiedy ktoś przez siedem miesięcy żywi się twoim wysiłkiem, a nie potrafi wyjąć śmieci, to już nie jest gość. To pasożyt.
Dziś mieszkają gdzie indziej.
Nie wiem, czy zięć znalazł pracę. Ale wiem jedno – ja odzyskałem godność, spokój i swoją patelnię.