Są takie rzeczy, które choćby człowiekowi z doświadczeniem życiowym trudno pojąć. Dlaczego jedni z wiekiem stają się mądrzejsi, a inni bezczelniejsi? Dlaczego czyjaś dobroć budzi w niektórych nie wdzięczność, ale chęć wykorzystania? Ta historia to nie wymysł, tylko gorzka prawda. Opowieść o mojej sąsiadce z działki, Janinie Nowak. Kobiecie w podeszłym wieku, o dobrym sercu i, jak się okazało, tragicznie naiwnej duszy.
Mieszka sama w domku pod Warszawą. Dom nie nowy, ale przytulny, zadbany. Obok stoi schludna dwupiętrowa przybudówka, którą wcześniej wynajmowała. Przed pandemią miewała stałych lokatorów: studentów, pracowników fizycznych, ludzi szukających tymczasowego dachu nad głową. Ostatnie dwa lata to albo pustki, albo ktoś na miesiąc-dwa się wprowadzi.
Pewnego dnia dzwoni do mnie z euforią w głosie:
— Kasia, nie przysyłaj nikogo, już znalazłam lokatorów! Młode małżeństwo, mili, przyjechali z województwa. Mówią, iż przenieśli się do miasta, szukają pracy, mają trudności, ani grosza przy duszy, brak choćby jedzenia, ale obiecują, iż jak się urządzą, to od razu wszystko uregulują.
Zaniepokoiłam się. Coś w tej opowieści brzmiało podejrzanie, ale nie chciałam się wtrącać. Machnęłam ręką i dałam sprawie spokój. Tyle iż tydzień później Janina zadzwoniła znowu — tym razem zalana łzami.
Jak się okazało, tych dwoje „poleciła” jej sąsiadka z ulicy — podobno fajne dzieciaki, szukają mieszkania. Przyjechali z małymi plecakami, tłumacząc, iż resztę rzeczy przywiezie brat ze wsi. Na razie — ani jedzenia, ani pościeli, ani garnków, choćby kubka nie mieli. Janina się nad nimi zlitowała. Wpuściła. Dała im wszystko, co potrzebne: koce, talerze, garnek, wyciągnęła choćby trzy słoiki bigosu z szafki — „na początek”.
Obiecali, iż za tydzień przyjedzie brat, przywiezie rzeczy i pieniądze, a oni już prawie mają pracę — ona w sklepie spożywczym, on na budowie. Wszystko brzmiało wiarygodnie, aż za bardzo.
Po paru dniach „żona” oznajmiła, iż zaczyna staż w sklepie, iż idzie dobrze i za kilka dni dostanie pierwszą wypłatę. A „mąż” wyjechał „na wieś po rzeczy” do brata.
Minął tydzień. Ani męża, ani żony. Telefony milczą. Janina z początku się martwiła, dzwoniła codziennie, myślała — może coś się stało. Ale trzeciego dnia przyszło jej do głowy gorzkie przypuszczenie: zostali ją oszukali. Po prostu wodzili ją za nos.
Przez tydzień mieszkali w jej przybudówce, jedli jej jedzenie, korzystali z jej rzeczy, grzali się jej prądem — i zniknęli. To był dokładnie zaplanowany i wyreżyserowany przekręt. Szukali samotnych starszych osób, wykorzystywali ich litość i w tydzień wycisnęli maksimum — za darmo.
Najbardziej ją bolało nie z powodu straconych produktów czy przedmiotów, ale z powodu zaufania. Że w wieku 73 lat nie nauczyła się odróżniać szczerości od kłamstwa. Uderzyli ją w to, co najważniejsze — w człowieczeństwo. Naprawdę wierzyła, iż pomaga, iż robi coś dobrego, a w zamaz dostała ciszę i puste garnki.
A teraz powiedzcie mi: czy to tylko „źli wynajmujący” marzą, by zdzierać z lokatorów siódmą skórę? Czy może jednak jest i druga strona — ci, którzy przychodzą z zamiarem oszustwa? Ktoś celowo szuka samotnych, starszych, miękkich, dobrych — i bez trudu korzysta z ich słabości.
Historia Janiny to przestroga. Dla nas wszystkich. Żeby dobroć nie była ślepa. Żeby zaufanie nie oznaczało naiwności. I żeby choćby najłagodniejsze serca umiały powiedzieć „nie”. Zwłaszcza tym, którzy przychodzą z pustymi rękami i słodkimi słówkami.