Dorastałam w małej wsi na Podkarpaciu. Od dziecka przywykłam do ziemi, pracy i tego, iż wszystko zdobywa się własnymi rękami. Nie byliśmy bogaci, ale żyliśmy godnie. Właśnie wtedy pokochałam ziemię — nie jako obowiązek, ale jako ukojenie dla duszy. Uwielbiam grzebać w grządkach, hodować warzywa, owoce i zioła. To mnie uspokaja, przywraca równowagę. Gdy wyszłam za mąż, oznajmiłam: „Potrzebujemy działki. jeżeli nie mamy — zaczniemy oszczędzać”.
Mąż początkowo nie pałał entuzjazmem, ale widząc mój zapał, zgodził się. Kupiliśmy mały domek z ogrodem pod Lublinem. Wszystko układałoby się dobrze, gdyby nie jego rodzice. Od początku patrzyli na mnie z góry. Zwłaszcza teściowa, Krystyna Janicka. Każde spotkanie stawało się lekcją subtelnego upokarzania.
„Znowu z tą marchewką? Jak jakaś PGR-owa robotnica” — mówiła, krzywiąc usta.
„Nasz syn nie po to się kształcił i dorastał w mieście, żeby teraz babrał się w błocie!”
Słuchałam, zaciskając serce. Nie ze wstydu, ale z niedowierzania — za co ta nienawiść? Nie zmuszam, tylko zapraszam do pomocy. To nie kara, ale radość.
Długo znosiłam. Myślałam: miejskie osoby, nie zrozumieją. Inne wartości. Aż odkryłam prawdę, która rozśmieszyła mnie do łez.
Okazało się, iż rodzice męża pochodzą z prawdziwej głuszy. Matka — ze wsi pod Kielcami, ojciec — z zapomnianej wioski koło Rzeszowa. Ich rodzice wciąż tam mieszkają, hodują kury i uprawiają ziemniaki. A oni, po przeprowadzce do miasta, wymazali wieś z życiorysu. Tak zawzięcie, jakby bali się, iż ktoś odkryje ich korzenie.
A ona, bez cienia zażenowania, drwiła: „Popatrz na swój wystrój — jak u wiejskiej baby! Te serwetki, figurki, rodzinne zdjęcia… U nas nowocześnie: gołe ściany, meble systemowe, zero badziewia”.
A ja właśnie tego pragnę — ciepła, wspomnień na półkach. Może niemodnie, ale po ludzku.
Milczałam latami. Aż pewnego dnia, gdy przy obiedzie skrzywiła się na mój porzeczkowy kompot i szarlotkę:
„Fu, wszystko jak na zadupiu!”
Uśmiechnęłam się spokojnie:
„Jest takie przysłowie: możesz zabrać dziewczynę ze wsi, ale wieś z dziewczyny — nie. Tylko ja nie o sobie. O pani, Krystyno Janicka”.
Zamarła. Zauważyłam drgającą powiekę. Próbowała się uśmiechnąć:
„To do mnie?!”
„Do nas obu. Ja jestem dumna ze swojej wsi. A pani się jej wstydzi. Oto różnica”.
Od tamtej rozmowy zamilkła. Żadnych docinków. Przestała nazywać mnie wieśniarą, nie krzywiła się na domowe konfitury. choćby zdaje się szanować.
Nie chowam urazy. Ale boli, iż próbowali mnie zawstydzać za to, czym sami kiedyś żyli. Czy korzenie to powód do hańby? Czy praca to przyczyna pogardy?
Jestem kobietą, która kocha ziemię. Nie wstydzę się swojego pochodzenia. Umiem siać, zbierać, kisić i gotować. I nie jestem gorsza od tych w „nowoczesnych” loftach z betonu. Bo tam, gdzie nie ma duszy — nie ma ciepła. A u mnie jest. I zawsze będzie.