Wychowawca z naszej okolicy

polregion.pl 1 miesiąc temu

Weronika szła do domu w wczesnych jesiennych zmierzchach. Latarnie uliczne, jak zwykle, nie świeciły wszystkie, a na podwórku w ogóle ich nie było. Przed klatką zawsze jesienią stała wielka kałuża. A zaparkowane samochody uniemożliwiały jej obejście. Ale dziś kałuży nie było, choć cały dzień mżył deszcz. Kałuża zniknęła.

Weronika otworzyła drzwi wejściowe i rozejrzała się. Światło z klatki padało na lśniący, mokry asfalt. „Nie przywidziało mi się. Ciekawe, co to znaczy.”

Winda czekała na nią na parterze, co też było niezwykłe. Zwykle wieczorami stała na górze. Drzwi rozsunęły się, zapraszając ją do środka. „Niesamowite. Nie, to na pewno jakaś magia” – pomyślała Weronika i weszła do kabiny. Wcisnęła przycisk i rzuciła szybkie spojrzenie na swoje odbicie w zaparowanym lustrze.

Patrzyła na nią blada, zmęczona twarz o smutnych oczach. Weronika odwróciła wzrok i machinalnie poprawiła kosmyk włosów wystający spod beretu. W tej chwili kabina zadrżała i zatrzymała się, drzwi z brzękiem się otworzyły, wypuszczając ją na piętro.

– Jestem w domu – powiedziała głośno i kliknęła włącznik, rozpraszając gęstniejący w mieszkaniu mrok.

Pół roku temu umarła mama. Od tamtej pory w opustoszałym mieszkaniu czekały na Weronikę samotność, pustka i wspomnienia. Nie śpieszyła się do domu, często zostawała w redakcji po godzinach. Wszyscy pracownicy uciekali dokładnie o osiemnastej, a ona zostawała. Porządkowała dokumenty, planowała zadania na następny dzień. Koledzy nie lubili jej, uważali za pedantyczną i nieustępliwą. A ona po prostu przywykła robić wszystko dokładnie i szybko, tego samego wymagając od innych.

Wcześniej w domu czekała na nią chora mama, nie było czasu w rozluźnienie, na litowanie się nad sobą. Przed chorobą pracowała jako nauczycielka, wychowywała córkę w surowości. Weronika przywykła robić wszystko na „piątkę”, by nie zawieść mamy, choć nie bez wewnętrznego buntu. A teraz sama stała się równie wymagająca.

Miała tylko jeden związek w życiu. Ale relacje się rozpadły, nie doszło do ślubu. Mama już wtedy źle się czuła, i Weronika odmówiła wyprowadzki do narzeczonego, nie mogła jej zostawić samej. A on nie zgodził się mieszkać w maleńkim mieszkaniu z chorą przyszłą teściową.

Tak oto w wieku trzydziestu dwóch lat Weronika została sama. Mężczyźni w redakcji byli albo żonaci, albo polowali na każdą spódnicę. A poza pracą nigdzie nie bywała. Wcześniej przez mamę, teraz przez zmęczenie i obojętność na własne życie. Czekał ją samotny wieczór przed telewizorem lub z książką.

W sobotę Weronika wstała późno, przeciągnęła się i wyjrzała przez okno. Podwórko było pokryte cienką warstwą śniegu, na którym wyraźnie rysowały się ciemne ślady. Więc nie przymroziło, śnieg niedługo stopnieje. I nagle zapragnęła przejść po tym białym puście, zostawić własne ślady. Weronika pośpieszyła do łazienki.

Czy trzeba wiele do szczęścia? Śnieg za oknem i dwa spokojne dni wolnego. Zjadła śniadanie, ubrała się i wyszła na ulicę.

– Weroniko, idziesz do sklepu? Kupisz mi chleb i bułki? – usłyszała za plecami.
To przez uchylone okno wychyliła się sąsiadka z pierwszego piętra.

– Dobrze. Może coś jeszcze? – zapytała Weronika.

Staruszka zastanowiła się przez chwilę.

– Nie, nic więcej, tylko chleb i bułki. – Okno się zamknęło.

No cóż, przynajmniej miała teraz cel. I Weronika ruszyła do sklepu, stąpając ostrożnie, by nie nadepnąć na cudze ślady.

Oddając chleb sąsiadce, zapytała, gdzie podziała się kałuża przed klatką.

– Nowy woźny ją wygonił. Sprawny chłopak, prawda?

– A gdzie stary się podział? – Nie żeby Weronikę to obchodziło. Zapytała bardziej z grzeczności.

– Zmarł tydzień temu. A wchodź, opowiem ci wszystko – zaprosiła sąsiadka.

Nie miała nic lepszego do roboty, więc Weronika weszła do przytulnego, zastawionego ciężkimi meblami mieszkania.

– Idę sobie kilka dni temu z poczty, a na podwórku mężczyzna siedzi na ławce. Ponury taki, ale nie pijany. Pijaków znam, bo mój mąż pił, niech spoczywa w pokoju. Ten nie wyglądał na menela. Jak tylko wyjrzałam przez okno, ciągle tam siedzi. A zimno już, listopad przecież. Myślę sobie – nie ma gdzie iść.

Wyszłam do niego, pytam, na co czeka. A oczy ma takie nieszczęśliwe. Chodź, mówię, do klatki, ogrzejesz się. jeżeli pracy szukasz, to u nas woźny zmarł. Patrz, jak liście zasypały podwórko. Idź, mówię, rano do spółdzielni, zatrudnij się, po co tak bezczynnie siedzieć?

A teraz popatrz, jak podwórko wyczyścił. Pracowity, kulturalny, wita się. I mieszka w składziku. Widać, iż naprawdę nie ma dokąd pójść. A o, proszę, jak na zawołanie – sąsiadka skinęła w stronę okna.

Po podwórku szedł wysoki mężczyzna, wyraźnie nie stary, ale porośnięty zarostem, który dodawał mu lat.

Następnego dnia Weronika zobaczyła przez okno, jak nowy woźny zamiata asfalt. Szur-szur, szur-szur. Długo obserwowała te monotonne ruchy miotły. Nie wyglądał na zwykłego robotnika. Ciekawość rozpierała Weronikę. I niedługo los zetknął ją z woźnym. Szła wyrzucić śmieci i potknęła się. Czyjaś silna dłoń uchroniła ją przed upadkiem.

– Dziękuję – powiedziała Weronika, rozpoznając w wybawcy nowego woźnego.

Spod naciągniętej na czoło wełnianej czapki, która pewnie należała do poprzednika, patrzyły na nią bystre szare oczy. Nieogolony zarost nadawał twarzy wymizerowany wygląd.

– Pan jest naszym nowym woźnym – stwierdziła Weronika, przyglądając mu się z ciekawością.

– No, mniej więcej – burknął i odszedł.

„Jakiś gburowaty” – pomyślała Weronika, wyrzucając śmieci.

PewGdy Weronika wyjrzała przez okno następnego ranka, zobaczyła, jak Darek – bo tak w końcu się przedstawił – sypie piasek na śliskie chodniki, uśmiechając się pod nosem na myśl o tym, jak bardzo jej życie zmieniło się od tamtej grudniowej nocy.

Idź do oryginalnego materiału