Kinga i Krzysztof byli na ślubie jej najlepszej przyjaciółki. Uroczystość dobiegała końca, gdy prowadzący ogłosił: teraz panna młoda rzuci bukiet. Kinga nie zamierzała uczestniczyć, stała z boku, gdy nagle zobaczyła – kwiaty lecą prosto w jej stronę. Odruchowo uniosła ręce – i w ten sposób wiązanka wylądowała w jej dłoniach. Goście zaczęli klaskać, a Krzysztof teatralnie złapał się za głowę. To było przewidywalne – faceci często urządzają takie przedstawienia, gdy ich dziewczyny łapią „ten przeklęty” bukiet.
Kinga już wracała do swojego stołu, gdy usłyszała rozmowę za uchylonymi drzwiami. Poznała głos Krzysztofa.
– No, teraz się trzymaj! – rechotał ktoś. – Kinga już mentalnie stoi w urzędzie stanu cywilnego. Bukiet złapała!
– Jak się przyczepi, tak i odczepi – zaśmiał się Krzysztof. – Nie zamierzam się żenić przez jakieś pięć lat. I tak mam tu wygodnie.
– Założysz się, iż za pół roku sam ją poprowadzisz do urzędu? A jak nie – to znajdzie kogoś bardziej zaradnego. A ty zostaniesz z garnkami i skarpetami.
– Trzymaj mnie za słowo! Mieszkamy razem od roku – nigdzie się nie wybierze. Będzie gotować żurek i prać moje rzeczy.
Kinga zdrętwiała. Wszystko w niej zamarzło. Nie zrobiła sceny – nie chciała psuć przyjaciółce wesela. Wzięła płaszcz, wyrzuciła bukiet do śmietnika przy wyjściu i zamówiła taksówkę.
Wynajmowali mieszkanie, dzielili wszystko po połowie: czynsz, rachunki, jedzenie. Krzysztof próbował zwalić na Kingę całe sprzątanie, ale ona postawiła sprawę jasno: jeżeli jest gospodynią, to on sponsorem. Nie pasowało. Więc Krzysztof niechętnie zaczął zmywać naczynia i odkurzać.
Ale przed kumplami udawał „macho”, przy którym kobieta jest szczęśliwa, sortując jego skarpety.
Wróciwszy do mieszkania, Kinga w milczeniu wyciągnęła walizki. Większość rzeczy trzymała u rodziców, więc pakowanie zajęło pół godziny. W kuchni wysypała zawartość kosza na śmieci, opróżniła lodówkę i zalało wszystko żurkiem. Przez myśl przemknęła choćby ochota, by zamoczyć jego koszulki w tej brei – ale się rozmyśliła.
I wyjechała.
Tydzień później jej życie wywróciło się do góry nogami. Dostała propozycję przeniesienia do centrali – prawdziwy awans. I… test pokazał dwie kreski. Ciąża.
Musiała podjąć decyzję natychmiast: kariera czy macierzyństwo. Lekarz potwierdził – wczesny etap, jest czas na namysł. Kinga wybrała karierę. Przebyła zabieg, załatwiła transfer, wzięła kilka dni wolnego i położyła się spać. Po prostu spać. Bez czyichś skarpet.
Wróciwszy z podróży poślubnej, przyjaciółka Ania przyszła ją odwiedzić:
– Przecież byliście idealną parą! Myślałam, iż już przymierzasz pierścionek.
– Wyszłam. To nie był mój człowiek. A „idealna para” – to tylko z zewnątrz tak wyglądało. No i… – Kinga zawahała się, ale nieoczekiwanie wyspowiadała się ze wszystkiego. Z ciąży, z wyboru.
Ania kiwała głową. Obiecała milczeć. Ale, jak to bywa, opowiedziała mężowi. A ten – Krzysztofowi.
Przyszedł pod dom rodziców Kingi:
– Jak mogłaś? To było też moje dziecko!
– A ty jesteś moim kim? Mężem? Byliśmy razem tylko na twojej kanapie i w twojej głowie.
– Pomagałbym! Finansowo! W wychowaniu!
– A spytałeś, czy chcę być zależna od twoich ochłapów? Czy chcę być samotną matką? Wybrałam siebie. Jesteś zbyt małym człowiekiem, by zostać ojcem.
– Po co wylałaś śmieci do lodówki?
– No cóż, miałam taki nastrój. Bywaj, Krzysztof.
Patrzył za nią. Za dwa dni czekała go kolacja dla całej paczki – zakład to zakład.
I tak. Ludzie naprawdę kopią sobie groby własnym językiem.