**Niczyja wina, czyli Tak się gwiazdy złożyły**
Marek przytrzymał drzwi restauracji, przepuszczając żonę przodem. Gdy się zamknęły, muzyka i gwar pijanych głosów ucichły. W oddali migotała nierówna smuga świateł miasta, a przez ciemność wiła się kręta nitka latarni.
— Jesteś blady… Może jednak weźmiemy taksówkę? — zapytała Kasia.
— Nie trzeba, dojedziemy sami. Po prostu było duszno w środku. Ochłodzę się i pojedziemy. — Marek objął żonę.
— Ale piłeś… — nie ustępowała Kasia.
— Ledwie kilka kieliszków, i to na początku wieczoru. Już wywietrzało. No i nocą ruch mały. Nie martw się — uspokoił ją Marek.
— Mama dzwoniła. Franek bez nas nie zasypia, czeka — westchnęła Kasia. — Jestem zmęczona.
— To jedźmy? Pół godziny i będziemy w domu. — Marek wyjął z kieszeni marynarki kluczyki, nacisnął przycisk pilota. Gdzieś w głębi parkingu ich „Kia” zasygnalizowała i mrugnęła światłami.
Wyjechali z parkingu modnej podmiejskiej restauracji i ruszyli w stronę miasta. Obok Kasia wyciągnęła zmęczone nogi, oparła głowę o zagłówek — już nie musiała dbać o fryzurę.
— Fajne wesele miał Bartek, co? Ale nasze było lepsze — powiedział Marek, spoglądając w lusterko na oddalające się światła.
— Szczerze? Słabo je pamiętam — odparła Kasia, przymykając oczy.
— Ja też — przyznał się Marek.
— Każdy słabo pamięta własne wesele. Może dlatego wydaje się lepsze niż cudze.
— Trafiłaś w sedno — uśmiechnął się Marek.
— Chyba mama powinna u nas zostać na noc. Zanim wrócimy, zanim ją odwieziesz… — Kasia ziewnęła.
— Oczywiście, niech zostanie. Też ledwo zipię.
— Mówiłam, żeby wziąć taksówkę. Nigdy mnie nie słuchasz — wyszeptała Kasia.
— Za późno, już jedziemy. Nie chcę jutro wracać po auto.
Kasia nie odpowiedziała. Siedziała z zamkniętymi oczami, marząc o tym, by wreszcie znaleźć się w domu, przebrać się, zrzucić ciasne buty, które porządnie obtarły jej stopy, włożyć miękkie kapcie, wziąć prysznic…
Gdyby je otworzyła, zauważyłaby, jak Marek kurczowo ściska kierownicę, wpatrując się w drogę. Jego czoło pokryła kropla potu, oddech stał się nierówny. Kasia tego nie widziała.
Marek nie przyznał się, ale żałował, iż wsiadł za kierownicę. Serce ściskało go boleśnie, tłocząc krew w żyłach. Z każdym uderzeniem ból rósł, oddychać było coraz trudniej. Zatrzymać się? Nie, lepiej dojechać do domu i położyć się…
Wzdłuż drogi ciemną ścianą stały drzewa, a miasto kpiło — nie przybliżało się, tylko jakby uciekało. Marek dodał gazu, ale wtedy ból rozdarł mu klatkę, w oczach pociemniało. Huk wstrząsnął obrzeżami śpiącego miasta, ale Marek tego już nie słyszał.
Kierowca tirka wyskoczył z kabiny i podbiegł do zgniecionej Kii. Od razu wiedział, iż kierowca nie żyje. Obok siedziała kobieta. Spróbował otworzyć drzwi — zablokowane. Wsunął rękę przez rozbite okno, próbując wyczuć tętno na jej szyi. Gdzie tam. Palce za bardzo mu drżały.
Zadzwonił po pogotowie i czekał.
Uniewinnili go. We krwi kierowcy znaleziono alkohol, a sekcja wykazała, iż zmarł na rozległy zawał jeszcze przed zderzeniem, wysyłając auto na przeciwny pas…
Kierowca tirka przyszedł do szpitala, by spytać o tę kobietę. Miała już dwie operacje, ale potrzebna była kolejna — wymiana roztrzaskanego stawu biodrowego. Inaczej nie będzie chodzić. Ale na sztuczny staw trzeba pieniędzy.
***
— Wojtek, nareszcie jesteś! Znalazłam świetne mieszkanie. Wszystko, jak marzyliśmy: piąte piętro, winda, dom w centrum, super układ. Oczywiście remont na cito, ale mocno zbiłam cenę. Jutro idziemy oglądać. Ile mamy na koncie? jeżeli nie brałeś, powinno starczyć — gadała jak nakręcona Zosia, gdy Wojtek się rozbierał i mył ręce.
Stała mu na drodze, łapiąc jego wzrok.
— Czekaj, Zosia — Wojtek odsunął ją i wyszedł z łazienki.
— Na co czekać? Takie mieszkanie gwałtownie sprzedadzą. Namówiłam właściciela, żeby nie pokazywał go nikomu. Nie mogłam się do ciebie dodzwonić — wyłączyłeś telefon.
— Jak jestem za kierownicą, nie odbieram, wiesz? — Wojtek usiadł przy stole. — Lepiej daj jeść — powiedział cicho, unikając jej wzroku.
Zosia sięgnęła po talerz, otworzyła garnek i zastygła z chochlą w ręce.
— Co, zmieniłeś zdanie o kupnie? — Odwróciła się gwałtownie. — Może masz nowe plany? Rzuciłeś dobrze płatną pracę, jeździsz taksówką za grosze… Masz inną? Dlaczego milczysz?
— Nie gadaj głupot. Nikogo nie mam. Pieniędzy też nie — dodał cicho.
— Jak to? — Zosia usiadła z pustym talerzem, wciąż trzymając chochlę. — Gdzie one są? Kupiłeś komuś mieszkanie?
— Przestań! — Wojtek podniósł głos. — Oddałem je tej kobiecie, adekwatnie szpitalowi, na operację.
— Tej, której mąż zginął w wypadku? Ale ty co do tego? Ciebie uniewinnili. Nie rozumiem.
— Ja nie winien. On nie winien. Po prostu znaleźliśmy się w złym miejscu, o złej porze. Jej mąż zginął, ona została kaleką, a do tego ma syna…
— Więc jej żal. A mnie nie? Nam nie? Całe życie oszczędzaliśmy, ty harowałeś na trasach. Mieszkanie w jednym pokoju. Taką okazję… Oszalałeś! — Zosia wstała, rzuciła talerz na stół i wybiegła z kuchni.
Wojtek westchnął, poszedł za nią. Siedziała na kanapie, skrzyżowawszy ramiona, wpatrzona w ciemniejące okno. Dotknął jej ramienia. Zosia szarpnęła się, strącając jego dłoń.
— Przepraszam, iż nie porozmawialiśmy. Ale to ja zarobiłem te pieniądze, miałem prawo o nich decydować. My jesteśmy zdrowi. Ona jest kaleką, musi wychować dzieckoI pewnego dnia, gdy słońce zachodziło za blokami, a Franek śmiał się głośno, przegrywając kolejną partię szachów, Wojtek i Kasia spojrzeli na siebie i zrozumieli, iż choć życie nie zawsze toczy się tak, jak sobie wymarzyli, to jednak potrafi zaskakiwać najlepszymi niespodziankami.