W małej wsi na Lubelszczyźnie, gdzie życie toczyło się w rytmie ciężkiej pracy na roli i budowlankach, mieszkał wdowiec Stanisław Kowalski mężczyzna o sercu pełnym marzeń dla swoich córek. Choć sam ledwo umiał czytać, ucząc się z nielicznych lekcji wieczorowych, miał jedno pragnienie: by jego bliźniaczki, Zosia i Hania, dzięki edukacji zaznały lepszego życia.
Gdy dziewczynki skończyły dziesięć lat, Stanisław podjął decyzję, która zmieniła ich los. Sprzedał wszystko, co miał: drewnianą chatę z dziurawym dachem, kawałek pola, choćby rower jedyne narzędzie, które pozwalało mu dorobić, wożąc towary na targ. Za zebrane grosze zabrał Zosię i Hanię do Warszawy, zdeterminowany, by dać im szansę.
Pracował od świtu do nocy: dźwigał cegły na budowach, rozładowywał skrzynie na bazarach, zbierał makulaturę wszystko, by opłacić szkołę i jedzenie. Spał w składziku za sklepem, okryty starym kocem. Wielokrotnie rezygnował z kolacji, by córki miały choćby ziemniaki z kapustą. Szył im ubrania, prał mundurki jego spękane dłonie krwawiły od mydła i lodowatej wody zimą.
Gdy tęskniły za matką, przyciskał je mocno, tłumiąc łzy, i szeptał:
*Nie zastąpię wam mamy ale dam wam wszystko, co w mojej mocy.*
Wysiłek pozostawił ślady. Pewnego dnia upadł na budowie, ale widząc przed oczyma pełne nadziei spojrzenia Zosi i Hani, wstał, zaciskając zęby. Nigdy nie pokazywał im zmęczenia zawsze zostawiał dla nich uśmiech. Wieczorami, przy mdłym świetle lampy, próbował czytać ich podręczniki, ucząc się litery po literze, by pomóc w lekcjach.
Gdy chorowały, biegł przez ulice, szukając lekarza, wydając ostatnie złote na leki zadłużał się, byleby tylko nie cierpiały.
Jego miłość była ogniem, który ogrzewał ich ubogie życie w najcięższych chwilach.
Zosia i Hania uczyły się znakomicie, zawsze w czołówce klasy. Choć bieda nie odpuszczała, Stanisław powtarzał:
*Uczcie się, córeczki. Wasza przyszłość to moje jedyne marzenie.*
Minęło dwadzieścia pięć lat. Stanisław, teraz siwy i przygarbiony, o dłoniach drżących od wieku, nigdy nie przestał w nie wierzyć.
Aż pewnego dnia, gdy drzemał na rozkładanym łóżku w wynajętym pokoju, Zosia i Hania wróciły jako pewne siebie kobiety w nienagannych mundurach pilotów.
*Tato szepnęły, biorąc go za ręce zabierzemy cię w jedno miejsce.*
Zaskoczony, poszedł za nimi do samochodu potem na lotnisko to samo, które pokazywał im za płotem, gdy były małe, mówiąc:
*Gdy pewnego dnia założycie te mundury będę najszczęśliwszym człowiekiem.*
I oto stał teraz przed ogromnym samolotem, otoczony przez córki teraz pilotów Polskich Linii Lotniczych.
Łzy spływały po jego pomarszczonych policzkach, gdy je objął.
*Tato szepnęły dziękujemy. Za wszystkie poświęcenia dziś lecimy.*
Świadkowie na lotnisku wzruszyli się widokiem skromnego mężczyzny w zniszczonych butach, dumnie prowadzonego przez córki po pasie startowym. Później Zosia i Hania wyjawiły, iż kupiły mu dom pod Warszawą. Założyły też stypendium jego imienia, by pomagać młodym dziewczętom z wielkimi marzeniami tak jak one.
Choć wzrok już mu słabł, uśmiech Stanisława nigdy nie był tak jasny. Stał wyprostowany, patrząc na córki w lśniących mundurach.
Jego historia stała się inspiracją dla wielu. Z prostego robotnika, cerującego mundurki przy lampie, wychował córki, które teraz dzieliły niebo a na końcu, miłość wyniosła go na wyżyny, o których dawniej choćby nie śmiał marzyć.