Wczoraj były moje urodziny i szczerze mówiąc, do teraz nie wiem, czy to był totalny fail, czy najbardziej epickie przyjęcie w moim życiu.
Zacznijmy od tego, iż jak naiwna dusza, powierzyłam organizację mojej najlepszej przyjaciółce Kasi. Przysięgała, iż wszystko będzie „na najwyższym poziomie”, iż stół będzie uginał się od wykwintnych potraw, a goście będą zachwyceni. No jasne, Kasia! Kiedy wróciłam do domu po pracy, powitała mnie scena jak z komedii o najgorszych imprezach świata.
W salonie panował kompletny chaos. Resztki wędlin i serów, już lekko wysuszonych, leżały pomiędzy oliwkami, których chyba nikt choćby nie tknął. Warzywa – ogórki, pomidory i jakiś zwiędnięty paprykarz – wyglądały, jakby pokrojono je w zeszłym tygodniu. Podejrzewam, iż Kasia po prostu wygrzebała wszystko, co znalazła w lodówce, i nazwała to „urodzinowym stołem”. Butelki z winem, sokiem i czymś gazowanym stały w przypadkowych miejscach, niektóre już w połowie puste. Wyglądało na to, iż ktoś zaczął imprezę beze mnie.
Kasia, witając mnie w drzwiach, świeciła się jak choinka na Boże Narodzenie. „No i jak? Zajebiste, co?” – zapytała, dumna wskazując na ten kulinarny armagedon. Kiwnęłam tylko głową, ukrywając zdumienie. Nie chciałam urazić przyjaciółki, która, jak widać, naprawdę się starała. Ale w głowie krążyła mi tylko jedna myśl: „Kto adekwatnie je wysuszoną kiełbasę na urodzinach?”
Mój brat Jakub, jak zwykle, postanowił dorzucić swoje trzy grosze do tego absurdu. Przytargał tort, który widział chyba lepsze czasy. Pudełko było pogniecione, krem rozsmarował się po wieczku, a napis „Sto lat!” przypominał teraz abstrakcyjne dzieło Picassa. „Sam wybierałem!” – oświadczył z dumą, stawiając go na stole. Spojrzałam na to „arcydzieło” i postanowiłam zapalić świeczki tak, jak było – może w półmroku nikt nie zauważy jego opłakanego stanu. Ale Jakub był tak z siebie zadowolony, iż nie miałam serca go zawieść. W końcu to mój brat, a jego entuzjazm zawsze przeważał nad wszelkimi wpadek.
Monika, moja koleżanka z pracy, też się postarała. Wręczyła mi prezent – zestaw kosmetyków, który, sądząc po lekko podniszczonym opakowaniu, od dawna zbierał kurz w jej szafie. „Pomyślałam, iż ci się przyda!” – powiedziała z tak szczerym uśmiechem, iż nie miałam serca się obrazić. No cóż, przynajmniej coś nowego wyląduje w łazience. Choć przyznam, iż już przeczuwałam, iż ten krem o zapachu „kwitnącej wiśni” będzie zbyt kleisty, a tuszka – dawno zaschnięta. Ale to już szczegóły.
Goście też dorzucili swoje trzy grosze. Ktoś przyniósł karaoke i już po pół godzinie cały dom rozbrzmiewał niechlujnymi wykonaniami hitów z lat 90. Kasia, podchmielona po dwóch kieliszkach wina, uznała, iż jest reinkarnacją Whitney Houston i zaczęła śpiewać „I Will Always Love You” z takim zapałem, iż sąsiedzi pewnie do dziś o tym opowiadają. Jakub, nie chcąc zostać w tyle, dołączył z „Czarnym Alibabą”, co wywołało salwy śmiechu.
O północy stół wyglądał jeszcze gorzej, ale humory były znakomite. Śmialiśmy się z absurdalnych prezentów, wspominaliśmy stare historie i choćby zorganizowaliśmy konkurs na najśmieszniejszy toast. Wygrała Monika, życząc mi „tyle szczęścia, żeby nie mieściło się do walizki, ale żeby nie ciążyło jak walizka z cegłami”. Do dziś nie wiem, co miała na myśli, ale brzmiało genialnie.
Kiedy goście zaczęli się rozchodzić, spojrzałam na ten pogrom w salonie i zrozumiałam, iż tych urodzin nigdy nie zapomnę. Tak, stół był daleki od ideału, tort przypominał ofiarę trzęsienia ziemi, a prezenty wywoływały więcej pytań niż zachwytu. Ale było tyle śmiechu, ciepła i absurdalnych chwil, iż nie zamieniłabym tego wieczoru na nic innego. Kasia, Jakub, Monika i reszta sprawili, iż moje urodziny były takie, jakie powinny być – żywe, autentyczne i trochę szalone.
Następnym razem pewnie sama zajmę się organizacją. Albo chociaż schowam wysuszoną kiełbasę przed przyjściem gości. Ale szczerze? Takie imprezy to prawdziwe życie. I już nie mogę się doczekać kolejnych urodzin, żeby zobaczyć, co jeszcze wymyślą moi przyjaciele i rodzina.