Drogi Dzienniku,
Dziś, po długiej nocnej zmianie, zatrzymałem mój żółty taksówkarz na ostatnie zlecenie w Warszawie i użyłem klaksonu.
Znowu go nacisnąłem, ale cisza nie przerywała. Zamiast odjeżdżać, zaparkowałem, podszedłem do drzwi i zapukałem.
„Chwileczkę,” odezwał się słaby, staruszkowski głos.
Usłyszałem wolne, niepewne kroki. Drzwi otworzyła mała kobieta w dziewięćdziesiątce, ubrana w kwiecistą sukienkę i małą czapeczkę z welonem, jakby wyszła prosto z lat czterdziestych. Przy niej stała lekka, nylonowa walizka. Wnętrze mieszkania było jak zamrożone w czasie – meble przykryte prześcieradłami, brak zegarów i naczyń, jedynie pudełko ze starymi fotografiami i kilka szklanek w rogu.
„Czy mogłabyś podnieść moją torbę do samochodu?” – zapytała uprzejmie.
Ramię w ramię szliśmy powoli do taksówki. Dziękowała mnie nieustannie.
„Nic nie warte,” odparłem. „Staram się traktować pasażerów tak, jak chciałbym, by traktowano moją własną matkę.”
Wewnątrz podała mi adres, po czym się zawahała.
„Czy możemy przejechać przez centrum?” zapytała.
„To nie najkrótsza trasa,” odpowiedziałem.
„Nie szkodzi. Jadę do domu opieki,” odparła cicho.
Spojrzałem w lusterko. Jej oczy błyszczały łzami.
„Nie mam już rodziny. Lekarz mówi, iż nie mam dużo czasu,” szepnęła.
Cicho wyłączyłem taksometr.
„Jaką drogę wybierasz?” zapytała.
Przez kolejne dwie godziny krążyliśmy po mieście. Pokazała mi budynek, w którym kiedyś pracowała jako operator windy, dzielnicę, w której mieszkała z mężem jako nowożeńcy, oraz stary dom taneczny, w którym jako mała dziewczynka wirowała po parkiecie. Czasem prosiła, by zwolnić, wpatrując się w rogi ulic lub budynki, które przywoływały wspomnienia. Gdy pierwsze promienie świtu rozproszyły mrok, powiedziała: „Jest mi zimno, jedźmy.”
Dotarliśmy do małego domu opieki. Czekali dwaj opiekunowie. Uniosłem jej torbę, a ona już siedziała w wózku inwalidzkim.
„Ile mam ci zapłacić?” zapytała, sięgając po portfel.
„Nic,” odrzekłem.
„Musisz zarabiać,” protestowała.
„Inni pasażerowie czekają,” odpowiedziałem.
Bez namysłu pochyliłem się i przytuliłem ją. Trzymała się mocno.
„Dałaś starej kobiecie chwilę radości,” wyszeptała.
Odszedłem w bladej porannej ciszy. Za mną zamknęło się drzwi – cichy dźwięk ostatniego rozdziału życia.
Nie podjąłem już żadnego kursu. Po prostu jechałem, pogrążony w myślach.
Co by było, gdyby mnie zlekceważył niecierpliwy kierowca? Gdyby po jednym dźwięku klaksonu odjechał? Zdałem sobie sprawę, iż nic, co do tej pory robiłem, nie było tak ważne jak ta noc.
Często myślimy, iż życie składa się z wielkich wydarzeń. A naprawdę wielkie chwile przychodzą cicho, zamaskowane w drobnych gestach i otoczone życzliwością.
—
Legenda tej nocnej przejażdżki rozeszła się wśród warszawskich taksówkarzy. Młody kolega, słysząc ją, rzekł:
— To tylko kilka godzin mojego życia… po co marnować czas?
Starszy odpowiedział:
— Bo nigdy nie wiemy, kiedy nasze minuty staną się czyimiś ostatnimi wspomnieniami.
Wszyscy czujemy presję, by się spieszyć: szybciej zarabiać, szybciej dotrzeć, szybciej zrobić wszystko. Czasem jednak ważniejsze jest zatrzymać się, posłuchać, być przy kimś.
To właśnie takie momenty wchodzą w historię innych, a więc i w naszą własną. Kiedy kiedyś zapytają nas, co wypełniło nasze życie, najprawdopodobniej wspomnimy nie pieniądze ani przejechane kilometry, ale te „małe wielkie” czyny, które ogrzały czyjeś serce.
Dobro nie wymaga wiele – jedynie obecności i uwagi. To właśnie ona przemienia zwykły dzień w chwilę, którą warto przeżyć.