Pewnego październikowego wieczoru, gdy deszcz ze śniegiem chlapał o szyby, wieczorna msza dobiegła końca. W kościele zostało niewielu wiernych. Większość bała się wychodzić w taką pogodę.
Świątynia powoli pustoszała. Ludzie wychodzili, raz po raz otwierając ciężkie drzwi. Podmuch wiatru kołysał płomienie świec, które dymiły cienkimi nitkami. Wreszcie ucichło szuranie butów po kamiennej posadzce. Została tylko Jadwiga.
Wyszła za lady sklepiku kościelnego, przeszła między rzędami ławek, gasząc świece i ścierając z lichtarzy skapujący wosk. Potem zgasiła lampki przed ikonami. Przez wąskie, ołowiane okna ledwo przebijało się światło latarni. Paliła się tylko jedna żarówka nad świecznikami. Jej blask odbijał się w pozłotach świętych obrazów.
Z lewej nawy wyszedł ksiądz Wojciech, zarzuciwszy na sutannę czarną kurtkę.
– Strażnik już przyszedł? – zapytał, zatrzymując się przy Jadwidze.
– Jeszcze nie. Coś przekazać?
– Nie. Do jutra. – Skinął głową i skierował się ku wyjściu.
Jadwiga poszła po wiadro i mopa. Zaczęła myć podłogę. Lubiła przychodzić rano do czystego kościoła. Nagle przeciąg znów poderwał drzwi, które z cichym trzaskiem się zamknęły. Odwróciła się. Strażnik przeżegnał się od progu, skinął jej głową i przeszedł obok do swojej izdebki. Jadwiga nigdy nie słyszała jego głosu, choć ksiądz Wojciech twierdził, iż mężczyzna nie jest niemy.
Odstawiła wiadro, ubrała się, raz jeszcze rozejrzała po kościele, sprawdzając, czy wszystkie lampki zgaszone. Wzrok zatrzymywała na kolejnych ikonach, szepcząc: „Święty Mikołaju, módl się za nami”, „Matko Boża, wspomagaj nas”, „Jezu Chryste, Synu Boży…”
– Wychodzę! – krzyknęła w stronę strażnika.
Głos rozległ się pod sklepieniem kościoła. Jadwiga zgasiła światło i pchnęła ciężkie drzwi. Na schodach przystanęła, nasłuchując. Kroków nie było słychać, ale zgrzytnął rygiel – strażnik zamknął drzwi od środka. Wtedy Jadwiga usłyszała cichutki pisk.
Spojrzała pod nogi, spodziewając się zobaczyć szczeniaka albo kotka, chowającego się przed deszczem pod dachem. Zamiast tego dostrzegła biały zawiniak, z którego dobiegało kwilenie.
– Dziecko?! Któż cię tu porzucił? – Pochyliła się i podniosła maleńki pakunek. Odsunęła róg kocyka i zobaczyła pomarszczoną buzię.
– Boże, jakaż musi być bez serca matka, by zostawić cię w taką pogodę. Jak to możliwe, iż nikt cię nie zauważył?
„Co mam zrobić? Pukać do kościoła? Wzywać policję i pogotowie?” To byłoby adekwatne, ale Jadwiga, ulegając impulsowi, postanowiła zabrać dziecko do domu i stamtąd zadzwonić do księdza Wojciecha.
Zeszła ze schodów, ale zanim zrobiła kilka kroków, z ciemności wypadła kobieta.
– Oddajcie! – krzyknęła i wyrwała jej zawiniak.
Z głosu można było poznać, iż bezwzględna matka była bardzo młoda.
– Twoje dziecko? To grzech – porzucić je. Mogło zachorować! – rzuciła surowo Jadwiga.
– Nie porzuciłam, tylko na chwilę zostawiłam – wyjąkała między łzami młoda kobieta.
– Dlaczego nie weszłaś do kościoła? – spytała już łagodniej Jadwiga.
Nieszczęsna matka nie odpowiedziała, tylko odwróciła się, by odejść.
– Masz gdzie iść? – krzyknęła jej na odchodne Jadwiga.
Dziewczyna zwolniła i spojrzała przez ramię.
– Widzę, iż nie masz gdzie – mruknęła Jadwiga. – Czekaj! – Podbiegła. – Chodź ze mną. Mieszkam niedaleko. Dziecko płacze, pewnie jest głodne albo mokre. I ty też cała przemokłaś. Nie można tak z dzieckiem po takiej pogodzie chodzić. Ogrzejesz się, pomyślimy, co dalej. Nie bój się – dodała, widząc, jak dziewczyna się spinOd tamtego wieczoru, gdy deszcz i śnieg wirowały nad Krakowem, Jadwiga, Lidka i mała Weronika stały się rodziną, której nikt nie mógł rozdzielić.