U nas nocowała teściowa. O poranku wtargnęła do naszej sypialni z krzykiem:

newskey24.com 8 godzin temu

Dzisiaj u nas nocowała teściowa, Maria Kowalska. Od samego rana wpadła do naszej sypialni z krzykiem: „Wstawaj, Kasia, widziałaś, co się dzieje w twojej kuchni?” Zerwałam się z łóżka, jeszcze w piżamie, serce waliło jak oszalałe. Biegnę korytarzem, na gwałtownie narzucam stary szlafrok, węszę – może coś się pali? A może gaz został odkręcony? W głowie już tworzy się cały dramat: kuchenka w ogniu, garnek eksploduje, albo jakaś inna katastrofa. Wchodzę do kuchni, a tam… karaluchy. Cała armia rudych bestii hasa po stole, po talerzach, po resztkach kolacji, które wczoraj byłam zbyt zmęczona, żeby posprzątać. Teściowa stoi z rękami w biodrach i wierci we mnie wzrokiem, jakbym specjalnie hodowała te robactwo, żeby ją zaszokować.

„Kasia, czy u was zawsze tak jest?” – zaczyna, a jej głos aż dzwoni od oburzenia. „Jak można tak żyć? Masz dzieci, męża, a w kuchni karaluchy jak w jakiejś szopie!” Stoję jak rażona gromem i nie wiem, co powiedzieć. No tak, nie posprzątałam wczoraj, bo po pracy ledwo nogi za sobą ciągnęłam. Dzieci wrzeszczały, mąż, Piotr, coś mamrotał o piłce nożnej, a ja marzyłam tylko o tym, żeby paść do łóżka. Któż by pomyślał, iż te przeklęte karaluchy wybiorą akurat tę noc na swoją paradę? I skąd one w ogóle się wzięły? Nie mieszkamy przecież w ruderze, mamy porządne mieszkanie. No, prawie porządne.

Maria Kowalska oczywiście nie odpuszcza. „Za moich czasów – mówi – coś takiego by się nie zdarzyło! Po kolacji wszystko myłam, szorowałam, nie zostawiałam ani jednej okruszyny. A ty co? Młodzież teraz leniwa, tylko w telefonach grzebie!” Kiwam głową, połykam urazę, bo co tu mówić? To nie tylko teściowa, to generał w spódnicy, dla niej porządek w kuchni to sprawa honoru. A ja, widzisz, ją zawiodłam. Zaczynam gorączkowo sprzątać: łapię ścierkę, zmiatają karaluchy, myję stół, talerze, wszystko, co wpadnie mi w ręce. Teściowa stoi nad głową i komentuje: „Tu przeoczyłaś! A co to za plama? Czy ty nigdy nie myjesz kuchenki?” Ledwo powstrzymuję się, żeby nie odpowiedzieć. Myślę sobie: „Maria Kowalska, przecież ty też nie jesteś święta, pewnie i u ciebie kiedyś leżały okruszyny!” Ale milczę, bo wiem – dyskusja z nią nie ma sensu.

Gdy walczę z karaluchami, Piotr, mój mąż, w końcu wyczołguje się z łóżka. Zagląda do kuchni, widzi ten cyrk i zamiast pomóc, tylko się śmieje: „O, Kasia, zakłada zoo?” Rzucam mu takiego wzroku, iż momentalnie zamyka się i idzie nastawiać czajnik. A teściowa tylko kręci głową: „Widzisz, choćby mąż niepoważny. Gdybym tak nie pilnowała syna, dawno by się rozpuścił!” No to już wiem – zaraz zacznie wykład o wychowaniu mężczyzn. I rzeczywiście – siada przy stole, który dopiero co wyczyściłam do połysku, i zaczyna: „Za moich czasów mężczyzn trzymało się krótko. A wy, młodzi, dajecie im wolną rękę, i co mamy? Karaluchy w kuchni, a oni się śmieją!”

Słucham, a w głowie tylko jedna myśl: jak przetrwać do wieczora, żeby Maria Kowalska w końcu pojechała do siebie? Nie żebym jej nie lubiła, to dobra kobieta, ale te jej ataki… To nie tylko karaluchy, dla niej to dowód, iż jestem złą gospodynią, złą żoną, a może i złą matką. Więc szoruję, czyściuchno, a ona i tak znajdzie powód do krytyki. To łyżka nie ta, to nóż źle umyty. A ja nie jestem z żelaza! Dwójka dzieci, praca, wir obowiązków, a tu jeszcze karaluchy postanowiły urządzić imprezę. I skąd one się wzięły? Może od sąsiadów? Dom stary, w piwnicy wilgoć, pewnie się przedostały.

W końcu skończyłam sprzątanie, kuchnia lśni jak w reklamie środka czyszczącego. Teściowa trochę się uspokoiła, ale i tak rzuca: „Trzeba dbać o porządek, Kasia. To twój dom, twoja rodzina. jeżeli nie ty, to kto?” Kiwam głową, uśmiecham się przez łzy, a w środku krzyczę: „Dajcie mi święty spokój!” Piotr, widząc mój stan, w końcu interweniuje i zabiera mamę na spacer, żebym mogła złapać oddech. Siadam przy stole, patrzę na tę idealną kuchnię i myślę: czy naprawdę jestem tak złą gospodynią? Może Maria Kowalska ma rację, może robię coś nie tak? Ale potem przypominam sobie, jak dźwigam ten cały dom, dzieci, pracę, i rozumiem – staram się. Może nie idealnie, może nie tak jak ona za młodu, ale staram się. A karaluchy? No cóż, zdarza się. Jutro kupię trutkę i się ich pozbędę. Ale teściowej tego nie wytłumaczę.

Gdy Maria Kowalska wróciła ze spaceru, już trochę ochłonęłam. Zrobiłam herbatę, przygotowałam kanapki, a choćby udało nam się porozmawiać jak ludzie. Opowiadała o swojej młodości, o tym, jak sama zmagała się z domem, i choćby poczułam do niej trochę ciepła. Ale głęboko w sercu wiedziałam jedno – następnym razem, gdy przyjedzie, sprawdzę kuchnię trzy razy, zanim pójdę spać. Bo kolejnego takiego poranka z karaluchami i jej kazaniami po prostu nie przeżyję.

Dziś nauczyłem się jednego: czasem najlepszą obroną przed krytyką jest cierpliwość i… ukryta trutka na robaki.

Idź do oryginalnego materiału