Pewnego upalnego lipcowego dnia Helena Stanisławówna od rana myła okna, trzepała poduchy i przypominała córce, iż najwyższy czas, by z Jarkiem zajrzeli do wsi – czosnek już dojrzał. Kasia próbowała się tłumaczyć: praca, obowiązki, dzieci, ale matka była nieugięta, jak zwykle.
– Lato się kończy, a wy wciąż w mieście gnijecie! – oburzyła się przez telefon. – Jagody przejdą, ziemniaki zzielenieją, a wy tylko w telefonach siedzicie!
W końcu się umówili: przyjadą w weekend, pomogą w ogrodzie, a wieczorem, jak zwykle, usiądą razem, odpoczną.
Jarek nie pałał entuzjazmem na myśl o wyjeździe. Ostatnia wizyta skończyła się nieprzyjemnym incydentem, o którym wciąż pamiętał. Wtedy po prostu poprosił o trochę kiełbasy do bigosu – a teściowa, dosłownie, odmówiła. Tak ostro, iż mało się nie zakrztusił ze zdziwienia.
W sobotę wyjechali wcześnie rano. Pracowali sprawnie: czosnek wyrwali, posegregowali, poukładali. Wydawało się, iż teraz czas na odpoczynek, kolację, miły wieczór. Jarek wziął prysznic i wszedł do kuchni. Kasia z matką nakrywały do stołu. Zapach bigosu kręcił w głowie. Żeby nie czekać, mężczyzna otworzył lodówkę, wziął kawałek kiełbasy, chciał zrobić sobie kanapkę – i nagle…
– Ani mi się waż! – jak strzał, rozległ się głos Heleny Stanisławówny.
Kiełbasa momentalnie wróciła do lodówki. Jarek zastygł jak posąg. Nie rozumiał, o co chodzi.
– Co się stało, mamo? – zdziwiła się Kasia.
– Kiełbasa tylko na śniadanie, z chlebem! A teraz jest bigos. Nie psuj sobie apetytu! – odcięła teściowa.
Jarek usiadł do stołu, spróbował bigosu, ale mięsa w nim nie znalazł. Poprosił choć o parę plasterków kiełbasy. Znów odmowa.
– Czego się czepiacie tej kiełbasy? – oburzała się Helena Stanisławówna. – Już pół kija zjedliście! Wiecie, ile teraz kosztuje? Kupiłam na cały tydzień!
Jarek odsunął talerz. Apetyt mu zupełnie zniknął. Wstał i wyszedł na podwórze. Kasia dołączyła do niego później. Mąż leżał na leżaku, wpatrując się w niebo.
– Jedźmy do domu. Nie wytrzymam tu dłużej. Każdy mój ruch jest obserwowany, jakbym ją okradał. Boję się choćby chleb posmarować, bo zaraz mi go zabierze.
– Tu nie ma choćby sklepu – odrzekła z wyrzutem Kasia. – Tyniecka przyjeżdża tylko raz w tygodniu.
– Trzeba było przywieźć jedzenie, a nie czereśnie i morele! – prychnął Jarek. – Jutro wracam. Po was potem przyjadę. Bo bez mięsa tu długo nie wytrzymam.
– Pojedziemy razem – stanowczie powiedziała Kasia.
Nazajutrz tak zrobili. Kasia skłamała matce, iż Jarka wezwano do pracy. Teściowa odprowadziła ich niezadowolonym spojrzeniem.
Minął prawie rok. Do Heleny Stanisławówny nie jechali. Ale ona do nich – jak najbardziej. I co najdziwniejsze: za każdym razem otwierała ich lodówkę, jakby była swoja. Brała, co chciała, bez pytania. choćby Jarek się śmiał:
– Patrz, kiełba! Widać, iż tu jej wolno…
Ale na wiosnę znów zaczęły się telefony:
– No to kiedy przyjedziecie? Ogród nie będzie czekał.
Jarek początkowo się wymigiwał. Ale Kasia wpadła na sprytny pomysł:
– Zabierzmy jedzenie ze sobą. Żeby mama potem nie liczyła, kto ile zjadł.
Jarek zgodził się – pod warunkiem, iż po drodze wstąpią do supermarketu. I oto znów stali na progu wiejskiego domu. Z torbami pełnymi zakupów.
– Co to ma być? Znowu morele? – skrzywiła się teściowa, ale zajrzawszy do siatek, zobaczyła ser, mięso, kiełbasę. I zaniemówiła.
– Żeby pani nie musiała liczyć, ile gramów zjadłem – uśmiechnął się Jarek.
Helena Stanisławówna prychnęła, ale nic nie powiedziała. Później, w kuchni, gdy nikt nie słyszał, szepnęła do córki:
– Fajnie by było, gdybyście zawsze przywozili jedzenie. I mnie lżej, i wam spokojniej.
Kasia tylko skinęła głową. Było jej jednocześnie przykro i zabawnie. Ale najważniejsze, iż Jarek znów był gotów przyjeżdżać. Może z prowiantem, ale za to bez awantur i pretensji. A to, jak pokazało życie, też swego rodzaju rodzinne szczęście.