Goście przyjechali niespodziewanie, Halina zmarszczyła brwi. Syna ucieszyła widok, ale ta *ważka*, co kręci się wokół Miłosza… chłopak rozpuszczony, głupi jak but, tfu.
— Mamo, cześć, przyjechaliśmy z Kasią w odwiedziny.
— A widzę… — Halina objęła syna, uśmiechając się przez zęby.
— Mamusiu… mamy radosną nowinę.
— Jaką *nowinę*?
— Złożyliśmy papiery… tadaaam!
— Ojej, ale po co tak szybko?
— Co znaczy *szybko*? Mamo, o co ci chodzi? Jesteśmy razem od roku, chcemy się pobrać.
— No cóż, skoro już złożyliście, to trudno. Rozgośćcie się, a ja muszę lecieć do sklepu, coś kupię.
Halina potrzebowała odetchnąć, pobyć sama. Jak to możliwe, iż Miś, jej niedźwiadek, wyrósł, wyjechał do Warszawy, żyje własnym życiem, pracuje, a teraz się żeni…
— Mamusiu, jaki sklep? Przywieźliśmy pełno jedzenia, wędlin, owoców, całe sterty!
Halina opadła na krzesło, bezwładnie opuszczając ręce. Chciała się położyć, zwijać w kłębek jak dziecko i płakać. Ta *ważka* — tak nazywała narzeczoną syna — po prostu jej nie pasowała. Zbyt roztrzepana. Miłoszowi przydałaby się spokojna dziewczyna, *swoja*.
Na przykład Ania Kowalska — porządna, gospodarna, skończyła księgowość, pracuje, do biblioteki chodzi. W szkole razem siedzieli, czemu by jej nie wziąć za żonę? Mogliby mieszkać w mieście, przyjeżdżać, wnuki wozić. Kowalscy to dobrzy ludzie, gospodarni. Z takimi się spokrewnić to zaszczyt! A on co wymyślił? Jakąś *warszawską lalkę* znalazł i chodzi z nią jak z pudłem malowanym. Otumaniła chłopaka, ta ważka.
Młodzi rozpakowali zakupy — kiełbasy, sery, owoce, czego tam nie było. Trzeba było posprzątać w lodówce, zrobić miejsce.
— Mamo, skoczymy nad rzekę!
— Skaczcie… — mruknęła Halina.
*Nad rzekę jej się zachciało!* Gdyby przyjechał sam, może by w ogródku pomógł, ojcu coś załatwił. A tak? Z tą księżniczką tylko im w głowie plaża…
Cały dzień kręciła się jak fryga. Na jutro zaprosiła rodzinę, sąsiadów — trzeba uczcić zaręczyny. Padła na chwilę, ledwie oczy zamknęła, a tu… *Jezusie*! Co się dzieje?!
— Co wy robicie?!
— Mamo, my tylko kolację szykujemy, chcieliśmy pomóc.
— Kolację?! A gdzie moje odświętne talerze?! Miski są w szafce, szklanki, łyżki! Heniek, ty nic nie mówisz?!
— A co mam mówić? Dobrze robią. Po co ta zastawa ma kurze zbierać?
— Oszaleliście?! Jak można?! Moje kryształy, salaterki… Co to ma być?!
— Mamo, o co ci chodzi? To zwykła rodzinna kolacja, a ty płaczesz nad talerzami?
Halina machnęła ręką i wyszła, kątem oka widząc, jak *ta ważka* kroi przywiezione wędliny.
*Oszczędzała je na specjalną okazję…* Westchnęła ciężko i powlokła się do sypialni.
— Mamo, przebierz się i chodź do stołu! — wołał Miłosz.
Wyszła. *Jezu*, nowy obrus, kieliszki… Jej porcelana, którą latami chowała, a oni… Wystarczyło, iż Heniek się przejrzy… Włożył nową koszulę, te jedyne spodnie od święta.
— Halina, no chodź, przebierz się! Święto przecież, syn z *córką* przyjechał.
— Z… *jaką córką*? — warknęła przez zęby.
— Mamo, no co ty? — Miłosz wziął ją za ręce, ale wyrwała się, zaczęła krzyczeć, iż to jej dom i ona tu stanowi. Wrzeszczała o zastawę, o wędliny, które chciała zachować…
— Dość! — Heniek walnął pięścią w stół. — Gdzie ten twój *specjalny dzień*, matko?! Tu go mam! — uderzył się w gardło.
— Co to ma być?! Żyjemy jak dziady, jemy z misek, pijemy z kubków, a w serwantce trzy komplety stoją! To *nasze*, Halina, nie twoje! A Miłosz ma prawo z tego korzystać! Dawaj, synu, rozłóż ten dywan — niech mól go nie zjada! A ty — marsz się przebrać!
Halina stała, mrugając. W końcu włożyła najlepszą sukienkę, złote kolczyki, pończochy… *Niech będzie*.
Wpadła ciotka Lucyna, stara plotkara.
— Ojej, Halina odświętna… Co, ktoś umarł?
— Tfu na ciebie! Siadaj, pij! To dzieci przywiozły, serdelki…
— A jutro przyjdziesz jeszcze odświętniejsza — wtrącił Heniek.
Ciotka posiedziała chwilę i poleciała po wsi rozpowiadać: *Gieniek i Halina oszaleli! Jedzą z porcelany, piją z kryształów!*
Nazajutrz dom był pełen gości. Wszyscy chcieli zobaczyć buntowników, co zamiast chomikować — używają.
— Ludka, patrz, z kryształu lepiej leci! — śmiał się kum Paweł.
A wieczorem… *Rewolucja*. Sąsiadki wyciągały pościele, kobiety chwaliły się nowymi sukienkami.
— Może i masz rację, Heniu… Ten *specjalny dzień* — kiedy on w końcu nadejdzie?
— No właśnie… Po co czekać?
W kącie ciotka Lucyna trzepała kufer.
— Mikosz, pomóż! Całe życie czekaliśmy… A niech to!
— Boże, te ręczniki… *Twoja matka haftowała*…
— A po co?! Trzydzieści lat w trumnie, a my jak dziady!
I tak oto wieś się zmieniła…