— „Tu zjefasz coś lepszego niż twoją breję!” — syknął mężczyzna przy stole. Ale moja odpowiedź na jego talerzu sprawiła, iż zbladł.

polregion.pl 4 dni temu

Dziś zapisuję w pamiętniku pewną historię, która nauczyła mnie, iż czasem cierpliwość ma swoje granice.

Tu przynajmniej zjem porządnie, a nie twoje paskudztwo! syknął mężczyzna przy szwedzkim stole. Ale moja odpowiedź na jego talerzu sprawiła, iż zbladł jak ściana.

Ci, którzy długo są w małżeństwie, wiedzą: mężczyźni dzielą się na dwa typy. Jedni jedzą wszystko, co przygotujesz, i jeszcze dziękują. Drudzy jak mój Wiesiek. Dla niego każde moje danie to okazja do krytyki.

Przez wszystkie trzydzieści lat naszego wspólnego życia słyszałam tylko jedno: Znowu przesoliłaś zupę, Ziemniaki niedogotowane, U mojej mamy kotlety były puszyste, nie to co twoje podeszwy. Prawdziwy skarb, nie charakter!

Przyznaję, zaczęłam już myśleć, iż mam dwie lewe ręce. A starałam się, dziewczyny, jak szalona! Kupowałam książki kucharskie, oglądałam programy o gotowaniu.

Przyrządzałam mu żulien w kokilkach, kaczkę z jabłkami na Wigilię, barszcz gotowany godzinami. A w odpowiedzi wiecznie kwaśna mina i porównania do jego nieżyjącej matki.

W ostatnich latach doszedł jeszcze jeden problem. Z powodu nadwagi u Wieśka zaczęły się kłopoty ze zdrowiem: ciśnienie skacze, cholesterol w górę.

Lekarz, stary i surowy, powiedział mu wprost: Wiesławie, jeszcze jeden taki atak i możesz nie wstać. Nic smażonego, tłustego, słonego. Tylko dieta. A kto, jak myślicie, pilnował tej diety? Oczywiście ja.

Gotowałam wszystko na parze, duszone bez oleju, solone dopiero na talerzu. A w zamian słuchałam pomruków, iż go morzę głodem i karmię trawą. Trzeba mieć anielską cierpliwość!

Gdy wybraliśmy się na wczasy do hotelu all inclusive, westchnęłam z ulgą. Myślałam, iż wreszcie odpocznę od kuchni i od krytyki. Niech je, co chce, niech zobaczy, iż restauracyjne jedzenie nie zawsze lepsze od domowego. Jakże się myliłam

Od pierwszego dnia urlop zamienił się w kulinarne piekło. Na widok szwedzkiego stołu Wiesiek stracił głowę. Krążył między półmiskami jak sęp.

Jego talerz wyglądał za każdym razem jak dzieło sztuki na dole tłusty pilaw, na nim kebab, obok sałatki z majonezem, a na wierzchu kawałek pizzy.

Delikatnie przypominałam:
Wiesiu, lekarz mówił ciśnienie pamiętasz, jak źle się czułeś w zeszłym miesiącu?
A on tylko machał ręką:
Nie marudź, kobieto! Jestem na wakacjach! Zapłaciłem pieniądze jem, co chcę! Od twoich dietetycznych pomyj wreszcie odpocznę!

I tak siedział naprzeciwko, mlaskał tak, iż cała sala słyszała, wpychał w siebie wszystko, a ja cicho grzebałam w liściu sałaty, czując się jak pielęgniarka przy żywym trupie. I śmieszno, i smutno.

Tak mijały dni. On jadł, ja milczałam. On chwalił kucharzy, ja milczałam. Opowiadał synowi przez telefon, jak nadrabia lata niedojadania, a ja tylko zaciskałam zęby. Ale pewnego wieczoru cierpliwość mi pękła.

Kolacja. Wzięłam trochę warzyw i kawałek piersi z kurczaka. A Wiesiek, jak zwykle, naładował talerz górą jedzenia, od której sam widok przyprawiał o mdłości.

Rozkoszując się tłustą baraniną, przewrócił oczami i, ledwo przeżuwając, burknął:
To dopiero rozumiem jedzenie! Soczyste, aromatyczne, prawdziwe! Tu przynajmniej zjem porządnie, a nie twoje paskudztwo!

Dziewczyny, mało nie upuściłam widelca. Trzydzieści lat przy kuchni, troska, dieta a w zamian paskudztwo!

Cała uraza tych lat wypłynęła jak fala. W gardle mi zaschło Ach tak? pomyślałam. Chcesz porządnego jedzenia? To dostaniesz! Takiego, iż zapamiętasz na całe życie!

Następnego wieczoru szłam na kolację z uśmiechem jak myśliwy na polowanie. Wiesiek, niczego nieświadomy, już wybierał dania. Podeszłam i słodko szepnęłam:
Wiesiu, siadaj, odpocznij. Dziś ja się tobą zajmę. Bo jesteś moim ukochanym mężem, powinnam ci dogadzać.

Spojrzał zdziwiony, ale posłusznie usiadł. A ja wzięłam największy talerz. I zaczęło się przedstawienie.

Nałożyłam na niego trzy najtłustsze, chrupiące żeberka. Dorzuciłam górę frytek, sałatki z majonezem, ostrą marchewkę, skrzydełka i zapiekane parówki. A na wierzch hojnie polałam wszystko keczupem, sosem serowym i musztardą.

Kucharz patrzył na mnie jak na wariatkę. Pewnie myślał, iż karmię całe plemię.
A ja, niczym Matka Teresa, z namaszczeniem zaniosłam to tłuste cudo do naszego stolika i postawiłam przed Wieśkiem.
Jedz, kochanie, nie krępuj się! Wszystko najlepsze dla ciebie. Chciałeś porządnego jedzenia? Proszę bardzo! Smacznego, najdroższy!

Powiedziałam to głośno, żeby wszyscy słyszeli. Ludzie się odwrócili. Ktoś się zaśmiał, kobieta obok skinęła ze zrozumieniem. Wiesiek zmieniał się w oczach: najpierw zbladł, potem poczerwieniał. W moich oczach zobaczył nie troskę, a lód. I zrozumiał to nie czułość, to wyrok.

Ty co ty robisz? wyjąkał.

Co się stało, kochanie? Nie smakuje? odparłam słodko. Toż to porządne jedzenie, sam mówiłeś. Jedz, starałam się.

Siedział jak rażony piorunem. Awantury nie zrobi przecież dbam o niego publicznie. Zjeść samobójstwo. Wpadł w pułapkę.

Minęło pięć minut, nim cicho odsunął talerz. Resztę wakacji jadł tylko pierś z kurczaka i warzywa. I patrzył na mnie z lękiem.

I wiecie co? Czasem trzeba postawić granicę. choćby po trzydziestu latach.

Idź do oryginalnego materiału