Trzydziestoletnia Uraza

newskey24.com 1 miesiąc temu

Uraza trwająca trzydzieści lat

Z moją teściową, Anną Marią Kowalską, nie rozmawiamy od trzydziestu lat. Wszystko zaczęło się od tego, iż na naszym ślubie z Andrzejem podarowała nam worek pszenicy i zestaw starych talerzy. Byłam wtedy młodą, zakochaną dziewczyną, pełną nadziei, a ten „prezent” poczułam jak policzek. Teraz Andrzej, mój mąż, prosi mnie, żebym się nią zaopiekowała, bo leży unieruchomiona po wylewie. „Ewa – mówi – to moja matka, została sama, kto jej pomoże?”. A ja patrzę na niego i myślę: „Nie chcę widzieć twojej matki, Andrzeju. Po tym wszystkim, co zrobiła, nic mi do niej”. Mimo to ta sytuacja nie daje mi spokoju – rozdarta jestem między dawną urazą a wrażeniem, iż może nadszedł czas, aby zamknąć ten rozdział.

Trzydzieści lat temu, gdy braliśmy ślub z Andrzejem, byłam w siódmym niebie. Młodzi, bez grosza przy duszy, ale miłość wydawała się ważniejsza od wszystkiego. Wesele było skromne, w małej restauracji, ale razem z rodzicami postaraliśmy się, by wyglądało pięknie. Moi rodzice dali nam pieniądze na meble, znajomi złożyli się na zastawę, a Anna Maria? Wręczyła nam worek zboża i sześć wytartych talerzy, które pamiętały prawdopodobnie jeszcze jej własne wesele. „To wam się przyda” – powiedziała z uśmiechem, jakby wręczała diamenty. Ledwo powstrzymałam łzy. Nie dlatego, iż liczyłam na drogi prezent, ale dlatego, iż poczułam – nie akceptuje mnie. Jakbym dla niej była nikim, niegodnym choćby odrobiny szacunku.

Andrzej wówczas tylko wzruszył ramionami: „Ewa, nie przejmuj się, mama taka jest, ona po swojemu okazuje troskę”. Ale ja nie potrafiłam o tym zapomnieć. Anna Maria od początku dawała mi do zrozumienia, iż nie jestem dla niej odpowiednią partią. Krytykowała wszystko – moje gotowanie, prowadzenie domu, sposób ubierania się. „Ewa, ty naprawdę robisz barszcz bez buraków? W naszej rodzinie tak się nie robi” – mówiła, stojąc przy kuchence w moim własnym domu. Każda jej wizyta była jak egzamin, którego nigdy nie zdałam. A po tamtym „prezencie” po prostu przestałam z nią rozmawiać. Powiedziałam Andrzejowi: „Albo przestanie się wtrącać w nasze życie, albo ja nie chcę jej widywać”. Wybrał mnie, więc ustaliliśmy, iż Anna Maria będzie przychodzić tylko do niego, beze mnie. I tak minęło trzydzieści lat bez jednego słowa między nami.

Przez te lata zbudowaliśmy z Andrzejem wspólne życie. Wychowaliśmy dwoje dzieci, kupiliśmy mieszkanie, potem dom pod Warszawą. Pracowałam, zajmowałam się domem, wspierałam Andrzeja w trudnych chwilach. Anna Maria żyła swoim życiem – w swojej małej kawalerce, z sąsiadkami, z ogródkiem działkowym. Andrzej ją odwiedzał, pomagał finansowo, remontował, ale ja trzymałam się z daleka. I było mi z tym dobrze. Nie czułam wyrzutów sumienia – to ona wybrała tę drogę, uznając, iż nie jestem godna jej syna. Ale teraz wszystko się zmieniło.

Miesiąc temu Andrzej wrócił do domu mroczniejszy niż burzowe chmury. „Ewa – powiedział – mama leży po wylewie. Prawie się nie rusza, lekarze mówią, iż potrzebuje opieki”. Wyraziłam współczucie, ale gdy dodał: „Chcę, żeby zamieszkała z nami, i proszę, żebyś jej pomogła”, mało się nie udusiłam z oburzenia. Pomóc? Jej? Kobiecie, która upokorzyła mnie przed wszystkimi na własnym weselu? Która nigdy nie przeprosiła, nie próbowała naprawić relacji? Spojrzałam na Andrzeja i odpowiedziałam: „Mówisz poważnie? Po tym, co zrobiła, mam zostać jej pielęgniarką?”. Zaczął tłumaczyć, iż jest starszą kobietą, iż nie może jej zostawić samej, iż to jego obowiązek. A ja? Gdzie mój obowiązek wobec siebie, wobec własnej dumy?

Kłóciliśmy się do północy. Andrzej powtarzał, iż muszę zrozumieć, iż to jego matka, iż nie będzie tu na zawsze. Ja zaś próbowałam wyjaśnić, iż nie potrafię ot tak wymazać trzydziestu lat urazy. „Pamiętasz, jak nazywała mnie ‘niegospodarną’ przy wszystkich? Jak dała mi zboże, jakbym była żebraczką? – krzyczałam. – A teraz mam ją wpuścić pod swój dach?”. Andrzej tylko kiwał głową: „Ewa, to przeszłość. Ona jest chora, potrzebuje pomocy”. Ale dla mnie to nie przeszłość. To niezagojona rana.

Porozmawiałam z naszą córką, licząc na zrozumienie. Ale ona odparła: „Mamo, rozumiem twoje uczucia, ale babcia naprawdę jest w potrzebie. Może warto spróbować wybaczyć?”. Wybaczyć? Łatwo powiedzieć. Nie jestem złą osobą, nie życzę Annie Marii niczego złego, ale nie chcę jej widywać codziennie, gotować dla niej, zmieniać pościeli. To przerasta moje siły. Zaproponowałam Andrzejowi, żebyśmy wynajęli opiekunkę lub umieścili ją w dobrym domu opieki – stać nas na to. Ale uparł się: „Mama nie jest obcą osobą, powinna być z rodziną”. A ja? Jestem obca? Dlaczego nikt nie bierze pod uwagę moich uczuć?

Teraz stoję w miejscu. Z jednej strony widzę, jak Andrzej cierpi. Kocha swoją matkę i nie chcę stawiać go przed wyborem. Z drugiej – nie jestem gotowa poświęcić swojego spokoju dla kobiety, która nigdy nie uznała mnie za część rodziny. Zaczęłam choćby myśleć: a może zgodzić się, ale pod warunkiem, iż przeprosi? Ale gwałtownie zrozumiałam, jak to jest głupie – leżąca, chora staruszka raczej nie będzie myśleć o przeprosinach. A ja nie chcę być tą, która wymusza coś na bezbronnej osobie.

Na razie wzięłam sobie czas. Powiedziałam Andrzejowi, iż muszę to przemyśleć. Skinął głową, ale widzę, iż jest urażony. A ja… jestem po prostu zmęczona. Zmęczona trzymaniem się tej urazy, zmęczona poczuciem winy. Może faktycznie trzymam się tego zbyt długo? Ale jak zapomnieć trzydzieści lat lekceważenia? Nie wiem, co zrobić. Może czas podpowie. Na razie próbuję zachować choć odrobinę spokoju w sercu – dla Andrzeja, dla naszej rodziny. Ale jedno wiem na pewno: Anna Maria Kowalska nie przekroczy progu mojego domu, dopóki nie będę na to gotowa. jeżeli kiedykolwiek w ogóle będę.

Idź do oryginalnego materiału