Trzydzieści siedem i jeden dzień: gdy dorasta nie dziecko, a matka

polregion.pl 19 godzin temu

Trzydzieści siedem i jeden dzień: kiedy dorasta nie dziecko, a matka

Obudziłam się przed budzikiem. Za oknem wisiała szara, ciężka cisza, jakby ktoś zarzucił na miasto mokry koc. Powietrze było nieruchome, lodowate, choćby w mieszkaniu czułam, jak ściany wstrzymują oddech. Ja też nie oddychałam. Leżałam i wiedziałam – coś się stało. Coś się zmieniło, ale jeszcze nie rozumiałam co.

Prawie automatycznie sięgnęłam po telefon. 6:04. Jedno powiadomienie. Jadzia. Otworzyłam.
„Dzień dobry, mamo. Wyjechałam z Michałem do Krakowa. Proszę, nie szukaj mnie. Zadzwonię.”

To wszystko. Ani „kocham”, ani „przepraszam”, ani emotikona. Jak paragon z bankomatu. Jak pokwitowanie, iż wypłacono całe konto – konto mojego macierzyństwa.

Czytałam to wiele razy. Nie dlatego, iż nie rozumiałam. Próbowałam to przeżyć – jakby każde kolejne przeczytanie mogło cofnąć czas. Serce ściskało się, jakby ktoś owinięty w lodowaty welon powoli ściskał je od środka.

Jadzia. Siedemnaście lat. Ostatnia klasa liceum. Dziewczyna, która czytała Miłosza, piekła serniki, nienawidziła cukinii i zawsze nosiła na nadgarstku czarną gumkę do włosów. Potrafiła śmiać się oczami. A cisza w jej obecności była ciepła, nie przytłaczająca. Wszystko to było. A teraz – nie ma.

Poszłam do kuchni. Stałam przy stole boso, w starym szlafroku, z telefonem w dłoni. Nie włączyłam czajnika. Usiadłam. Wstałam. Znowu usiadłam. Bez myśli, jakby ciało poruszało się bezwładnie. Zadzwonić? Do kogo? Jego numeru nie miałam zapisanego. Tylko w rozmowach: „Michał z biologii”. Na Facebooku – pusta strona i zdjęcie z lisem. Właśnie to – lis – wydało mi się najstraszniejsze.

Weszłam do jej pokoju. Kołdra zrzucona, na biurku kartka:
„Mamo, nie jestem zła. Po prostu nie mogę już być grzeczną dziewczynką. Kocham cię. Ale na swój sposób.”

To „na swój sposób”… Jak strzał. W miejsce, które nigdy się nie zagoi.

Wychowujemy dzieci, jak umiemy. Chronimy – przed katarem, przed złym towarzystwem, przed złamanym sercem. Gotujemy zupy, sprawdzamy zadania, kupujemy zimowe kurtki na wyrost. Nie zauważamy, kiedy najważniejsze przestaje być „żeby się nie przeziębiła”, a staje się po prostu „żeby żyła”. Żeby wróciła. Jakakolwiek.

Pojechałam do pracy. Księgowość. W autobusie patrzyłam przez okno, ale nie widziałam ulic. W biurze – u Ani urodziny. Trzydzieści siedem. Mnie wczoraj też. Tylko bez balonów, bez życzeń, bez tortu. Tylko butelka taniego wina i książka, której nigdy nie skończyłam czytać.

Wieczorem – do domu. Nie zapaliłam światła. Usiadłam na parapecie, wtuliłam się w koc i patrzyłam na okna innych mieszkań. U kogoś migał telewizor. U kogoś brzękła łyżka w filiżance. U kogoś było życie. U mnie – głucha cisza.

Następnego wieczora – telefon.
– Mamo…
– Gdzie jesteś?
– Pisałam przecież. Jesteśmy w Krakowie. U babci Michała. Wszystko w porządku. Nie włóczę się, nie martw się.
– Wróć. Proszę.
– Nie mogę. Jeszcze nie.
– Nie wiem, co mam robić…

CzCisza, a potem cichy szept:
– Mamo, a ty w ogóle jesteś szczęśliwa?

Idź do oryginalnego materiału